niedziela, 11 lutego 2018

Podroże i banofil






     Od dwóch lat sama sobie jestem szefem. Od dwóch lat w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż wcześniej (całe życie w zasadzie), choć fakty były takie same, zawsze byłam podwykonawcą. Taki kontrakt (a czasem nawet nie...) i w praktyce bycie pracownikiem jakby... na etat, ale w większym wymiarze godzin. Czasem nawet niewyobrażalnym... Bo czy można masować od godziny 7 do 21...? Albo od 7 do 21 i w trakcie przeprowadzić trzy godziny zajęć fitness...? Nawet jeśli odpowiesz, że to niemożliwe, moja odpowiedź będzie brzmiała MOŻNA. Bo ja tak miałam. Bo jak tak pracowałam. I miałam siłę. Jak trzeba, to można.
W związku z tym, że teraz o wielu sprawach decyduję zupełnie sama, pracy nie zaczynam o 7, chyba, że przyjdzie niebieskie lato i ktoś mnie poprosi o wcześniejsze spotkanie. W konsekwencji zaczynam pracę o 9 albo o 8 i dzięki temu śpię spokojniej i dłużej. Staram się położyć spać tak, aby sen trwał przynajmniej 8 godzin. Przez te osiem godzin organizm metabolizuje informacje, emocje i wydarzenia skonsumowane przez cały dzień. Przez te osiem godzin pobieram energię potrzebną na dobre funkcjonowanie w ciągu dnia.


      Dzięki tym zmianom sporo podróżuję. Więcej niż zwykle. Dużo więcej. Spełniam marzenia i wyjeżdżam w miejsca, o których nawet nie miałam pojęcia... Uwielbiam podróże. Na wszystkie możliwe sposoby. Lubię stan bycia "w drodze". Lubie podróżowanie pociągiem i puste perony o świcie, lubię przestrzeń lotniska i podekscytowanie przed podróżą i lubię podróżować autem kiedy to samochód staje się takim trochę domem na ten czas. Czasem podróżuje sama, czasem z przyjaciółmi, a niekiedy z rodziną,  Bywa, że wyjeżdżam nawet z osobami, których nie podejrzewałabym o posiadanie prawa jazdy, a nawet z takimi, o których wiem, że ważny dokument posiadają, ale nigdy za kierownicę nie wsiadły...



     W grudniu odwiedziłam Afrykę z grupą kilku dobrych znajomych. Długo decydowaliśmy jaki środek transportu wybierzemy i zdecydowaliśmy się na rowery. Każdy z nas żyje aktywnie, więc rower był bardzo dobrym pomysłem. Podróż była długa i trudna, ale ekscytująca. Miejscami uciążliwa, bo  wąskie przesmyki nie pozwalały jechać ciągiem i nasze rowery, wraz z bagażami musieliśmy przenosić. Chłopaki jak chłopaki, ale babki... No..., powiem Wam, że wartość nasza, z każdym uniesionym rowerem, w oczach kolegów wzrastała z dnia na dzień. Spojrzenia z podziwem, a często zwyczajna braterska pomoc i widoki wynagradzały wszystko. Teraz już nie trudy wspominam, ale wyjątkową przyrodę z jej zwierzętami, zapachy wiatru, nocy i cudne zachody słońca, kiedy po meczących dniach siedzieliśmy przy ognisku. W sercu zostały obrazy i poczucie naszych szczęśliwych wieczornych oczu, w których odbijały się ogniki radości pomieszane ze zmęczeniem. Do tego moje opalone nogi, spaloną buzię, wiatr we włosach i poczucie wolności, które nas wypełniało w tej nieogarnionej przestrzeni.
Cudny czas, doborowe towarzystwo i wspomnienia na zawsze.


     Po powrocie z Afryki, jeszcze przed Bożym Narodzeniem, żeby troszkę ochłonąć, jako ochotnik, pojechałam do Chorwacji sadzić drzewa na terenach zniszczonych przez pożary w okolice Splitu. Kilka dni w innym klimacie, z nowo poznanymi ludźmi poszerzyło wiedzę o przyrodzie, jej pięknie i zagrożeniach. Pracowałam dla dobrej sprawy czując, że naprawdę robię wielkie rzeczy. Popołudniami piłam kawę na nabrzeżu, jadłam arbuzy i świeże figi, wystawiałam twarz do słońca, zwiedzałam i zachwycałam się kamienicami starego, jakże wciąż pięknego "wiecznie młodego" miasta. Popołudniowe zwiedzanie ustawiałam tak, aby za Złotą Bramą, prawie każdego dnia, pamiętając o legendzie, pogłaskać błyszczący paluch biskupa Grgura Ninskiego (po naszemu Grzegorza z Ninu) prosząc o spełnienie marzeń... Sobotnie wieczory wraz z "braćmi z lasu", jak się nazywaliśmy, przeznaczaliśmy na  koncerty w pałacu Dioklecjana. Muzyka i gra świateł była wspaniałą nagrodą za dłuższą sobotnią pracę i obietnicą wolnej niedzieli.  Wróciłam niesamowitymi wspomnieniami, z pięknymi zdjęciami i jeszcze większą miłością do Chorwacji.


     W moją ostatnią podróż wzięła mnie moja mama. To był zupełnie nieoczekiwany wyjazd, gdyż w ostatnim czasie mama nie chciała się nigdzie ruszać. Każda propozycja budziła w niej niechęć i jeszcze większe przywiązanie do domowych pieleszy. Już nawet dziwiliśmy się z moim rodzeństwem, że po przeprowadzce na wieś jakby zdziczała... Nie chciała nic nigdzie, bo pogoda coś nie taka..., bo śnieg..., bo mróz..., bo pada... Ech... Odpuściliśmy sobie. Niemniej wymyśliła urlop... Nagle zaczęła mówić, że potrzebuje przestrzeni, nowych widoków i... wyzwań. Moja mama...? Wyzwań...? Przejażdżki wokół jeziora rowerem, nowych kwiatów w ogrodzie, czy innej odmiany jarmużu lub pomidorów to rozumiem, ale wyzwań...? To było trochę dziwne, jak na nią, ale... zawsze to ja ją gdzieś zabierałam, zawsze ja proponowałam i zawsze to ja byłam "kierownikiem" i kierowcą takiego wyjazdu. Tym razem, myślałam, może to ona chce się jakoś, odwdzięczyć powiedzmy..., choć przecież ja żadnej wdzięczności w tym "układzie" nie potrzebuję, może to ona chce zrobić niespodziankę... Mama poprosiła mnie tylko o urlop, spakowanie się na ciepło i zimno (spakowałam jeszcze ciuchy i buty do biegania) i towarzystwo ma się rozumieć. Łatwe do zrealizowania, prawda...? Tym bardziej kiedy samemu sobie jest się szefem.
Walizkę miałam już spakowaną, ubrałam ciemno niebieskie jeansy, szare wiązane buty, wełniany siwy sweter i ciepłą granatową kurtkę. Moje czarne, długie, nigdy nie farbowane włosy, pokręciłam jak nigdy i czekałam tylko na przyjazd mamy. Uśmiechałam się myśląc o tym jakie niespodzianki mnie czekają... Sądziłam, że skoro powiedziała, iż przyjedzie po mnie samochodem, to będzie to samochód z kierowcą... To była sprawa oczywista... Tymczasem za kierownicą wolkswagena classik - vana (w modelu z lat siedemdziesiątych...!) w kolorze biało-cytrynowym ujrzałam moją  mamę...!



Mamę za kierownicą...! To było nie do uwierzenia... Przecież ostatnio widziałam ją 32 lata temu w pomarańczowym"maluchu", kiedy to razem jechałyśmy na Dzień Matki w szkole podstawowej... Rany...! Odważyła się, wreszcie...? Jak ona to zrobiła...? Lekcje...? I udawało jej się to ukryć...? Przecież teraz, jeszcze przez chwilę, po dziesięcioletnim życiu w Egipcie, mieszka z nią moja siostra, więc jak...? B. mówiła, że mama częściej wyjeżdża rowerkiem "się przejechać", bo do miasta jest dobre 10 kilometrów, ale... no... nie dowierzałam... Jednak postać mamy kierującej starym autem w, na oko..., dobrym stanie była oczywista, realna i uśmiechnięta, a samochód był na niemieckich numerach... Wsiadłam jako pasażer, mimo wszystko, pełen ufności, że "wszystko się uda, o to nie ma żadnej obawy...", a nas czeka na pewno przygoda życia... Najpierw sto pytań do... Trochę odpowiedzi wymijających, trochę pewnych... Samochód należał do  dawnego znajomego, który chce się przeprowadzić w nasze okolice. To on namówił mamę na odnowienie umiejętności. Wiadomość przyjęłam z radością, bo ileż to razy proponowałam mamie, że może wsiądzie do mojego samochodu, może spróbuje... Wszystko spełzało na tłumaczeniach, że za dużo czasu upłynęło od ostatniego razu i... ona się boi i po co jej to, przecież ma... rower, to ze wszystkim sobie radzi. Tym razem dała się przekonać komuś innemu, ale nie miałam o to nawet odrobiny żalu.
Podróżowałyśmy po Polsce odwiedzając wszystkich krewnych i znajomych. Taka, początkowo, podróż sentymentalna. Miasteczko Krajeńskie, Poznań, Ruda Śląska, Kazimierz, Zamość... Podróż z mamą była szalona i ekscytująca, jakby w jej ciele zamieszkała dużo energetyczniejsza osoba niż ona sama. I wcale nie czułam się z tym dziwie. Było trochę jak w domu podczas rozmów przy dobrej kawie. Śmiałyśmy się, śpiewałyśmy w samochodzie i planowałyśmy co dalej. Nawet ja, dzięki temu miałam energii za dwóch. Na początku mama powiedziała, że najpierw sentymenty, a później niespodzianka... Zatem czekałam na niespodziankę ciesząc się tym co tu i teraz, ciesząc się czasem z nią, jej i swoją energią. Czułam wolność, prawdziwość i świeżość tego czasu.


Z Zamościa skierowałyśmy się w kierunku Bieszczad, w których nigdy nie byłam.  Pogoda była całkiem przyjemna. Im bardziej na południe, tym więcej śniegu. Mróz i śnieg w towarzystwie słońca radowały każdą komórkę mojego ciała. Przypominałam sobie jak będąc nastolatką, zimą, koleżankami byłyśmy w Rogach podczas ferii zimowych. Zajrzałam wtedy do Dukli, Miejsca Piastowego, Krosna i weszłam na Cergową, ale wspomnienia z tych miejsc miałam bardzo odległe. Pamiętam jak oprowadzano nas po Pustelni św. Jana z Dulki. W pewnym momencie znajomy przewodnik powiedział wskazując ręką: "A tam on miał ule..." na co wszystkie trzy spojrzałyśmy na niego nieprzytomnymi oczami pytając: "Jaką Ulę...???" .
Ze wspomnień wyrwał mnie głos mamy:
- A teraz - powiedziała - zaczynamy zmierzać w kierunku niespodzianki... Jeszcze kilkanaście kilometrów.
Uszy i serce nastawiłam jak radary... Co też ona mogła wymyślić...? Choć droga była prosta, to samochód zaczął podskakiwać jak na wyboistej drodze. Mam była skupiona i zadowolona jednocześnie, więc ja tylko szerzej otwierałam oczy i używałam mięśnia naczasznego marszcząc czoło. Czułam lekki niepokój, ale mam starała się trzymać kierownicę mocno i jechała prosto i pewnie. Miałam wrażenie, jakby coś nam chciało przeszkodzić w dotarciu do tego celu jak dotąd znanego tylko mamie. Im bliżej, tym bardziej nami szarpało. Nagle jednak wjechałyśmy w rozległą dolinę, gdzie, jak okiem sięgnąć było biało. Zbocza porośnięte gęstym lasem pokrywał śnieg. Horyzont zakończony był wysokimi świerkami i tak samo strzelistą wieżą kościoła kierującą się ostro ku niebu. Bajka, pomyślałam, ale nagle szarpnęło mocniej, a przed nami wyrósł mur z kamieni. Tak jakby zabudowano drogę, a wieś była nim otoczona. Dziwne... Wycofując,  ślizgając się trochę i klucząc znalazłyśmy w końcu drogę, która prowadziła  dalej wzdłuż muru, ale tera zbyła przysypana śniegiem. Dojechałyśmy do szerokiej drewniano-kamiennej bramy w stylu jakby norweskim. Parę razy na wciąż gładkiej drodze nami wstrząsnęło, ale jechałyśmy dalej i nagle po prawej stronie zauważyłam drzewo. W miarę zbliżania się do wioski ze strzelistym kościołem, zbliżałyśmy się też do drzewa, a ono było naprawdę bardzo duże, coraz większe..., ogromne. Trochę przypominało baobab. Pomyślałam, że już mi się podobają te Bieszczady. Podjechałyśmy bardzo blisko. Mama wyłączyła samochód  i spojrzała na mnie znacząco.
- Jesteśmy - powiedziała tajemniczo mrużąc oczy.
- Jesteśmy...? Chciałaś mi pokazać to drzewo? Tak po prostu? I Bieszczady? Obejrzymy je i będziemy chodzić po górach...? - byłam trochę rozczarowana i zdziwiona. Mama uśmiechnęła się tylko i pokiwała głową.
- Wejdź do środka - powiedziała spokojnie. Uświadomiłam sobie, że podczas całej podróży była nieprawdopodobnie miła i cały czas zgadzała się ze mną. Dopiero teraz zaczęło to być trochę dziwne.
- Do... środka...??? - nie dowierzałam.
- Tak, tutaj, zobacz - wskazała mi drzwi maleńkiego domku, w kolorze pnia drzewa, ukrytego wśród rozległych korzeni, z których ogromna część znajdowała się nad ziemią, dzięki czemu wydawało się, że drzewo tylko częścią korzeni zagłębia się w ziemię, reszta tworzy ażur i taką jakby drewnianą koronkę pod grubym pniem drzewa.
- Mam tam wejść sama...? Wejdziesz ze mną? - czułam się niepewnie.
- Wejdziemy razem - uspokoiła mnie - Zobacz tam są dwie pary drzwi - dopiero teraz je dostrzegłam, bo wzór słojów tak się zlewał, że podczas szybkiego spojrzenia przed chwilą nie zauważyłam drugiej klamki - Chodź, wzięła mnie za rękę, a ja ufnie włożyłam swoja rękę w jej. Szłyśmy w świeżym jasnym puchu. W pewnym momencie weszłyśmy w cień drzewa. Śnieg błyszczał i skrzypiał. Podeszłyśmy do drzwi. Ja do prawych, ona do lewych.
- Mamo, ale co to będzie...? - usiłowałam uzyskać jakąś odpowiedź.
- Całe życie chciałam Ci to pokazać - powiedziała - ale nie byłaś jeszcze gotowa - zdumiała mnie i mocniej ścisnęła moja rękę - Ruszaj, zobaczysz, będzie pięknie - powiedziała z uśmiechem - później się tu spotkamy - dodała.
Puściła moją dłoń i każda z nas zaczęła otwierać swoje drzwi walcząc ze śniegiem, który leżał tuż przy nich. Otworzyłyśmy je w tym samym momencie. Spojrzała na mnie jeszcze raz.
- Będzie pięknie, zobaczysz - uśmiechnęła się spokojnie i szczerze i zamknęła za sobą drzwi.
Weszłam ufając i też zamknęłam za sobą drzwi. Weszłam na mały placyk wyłożony wapiennymi płaskimi kamieniami i d razu zobaczyłam takie same wapienne, kamienne schody prowadzące jakby w dół, a jednocześnie prosto skąd, zza zakrętu, wychodziły świetliste promienie. Wyglądały trochę tak, jakby tam dalej świeciło słońce jeszcze intensywniejsze niż to na mroźnej bieszczadzkiej polanie, na której zostawiłyśmy samochód. Wahałam się tylko przez moment, bo lubię przygody, zakamarki i włóczęgę bocznymi ulicami starych miast i wiem, że schody zawsze prowadzą w ciekawe miejsca.
Za zakrętem weszłam na podobna polankę jak ta, z której wchodziłyśmy razem z mamą. Tak, jakbym poszła za to wielkie drzewo, ale oglądając się, ale nie zobaczyłam go za sobą. Szłam i szłam podekscytowana, aż doszłam do miejsca, gdzie stał drewniany fotel wyłożony aksamitnymi turkusowymi poduszkami i stolik z malutką porcelanową filiżanką i miską pełną owoców. "Usiądź tutaj" - było napisane na kartce, która leżała na jednaj z poduszek. Rozejrzałam się i zobaczyłam, że w filiżance jest gorące podwójne espresso z orzechową cremą. Usiadłam pełna oczekiwania i poczułam spokój. "Spróbuj mnie" zobaczyłam malutką kartkę na spodeczku przy filiżance, a przy owocach napis "poczęstuj się". Najpierw wzięłam piękną i słodką malinę, później sięgnęłam po kawę i w jednej ręce trzymając spodeczek, popiłam. Kawa rozlała się po języku jak delikatny krem. Zdążyłam pomyśleć "Doskonała...", kiedy nagle śnieg wokół zaczął się topić... Wokół mnie pojawiły się kolorowe kwiaty, a zamiast śniegu pod nogami miałam zieloną trawę. Na żadnym drzewie nie było już śniegu, a wśród gałęzi, spoglądając na mnie przez chwilę, mignęła wiewiórka. Zdumiona rozglądałam się wokół. Odstawiając filiżankę zobaczyłam, że mam na sobie zwiewną sukienkę w kwiaty, a na stopach sandałki. Ale jak... Co ona powiedziała...? ...że wcześniej nie byłam na to gotowa...? Ale jak...??? Jak...??? Nie wiedziałam czy tracę rozum, ale czułam zapach i kwiatów i kawy jednocześnie. Poczułam, że moja prawą stronę twarzy przeszywa dreszcz... i opadłam na poduszki. Byłam jednocześnie w stanie świadomości i nieświadomości. Widziałam, że stoję na tarasie, z którego rozciąga się widok na lazurowe morze. Śpiewały ptaki, a ja czułam, że budzę się z głębokiego snu. Wszystko było tak realne...!Widziałam wszystko tak wyraźnie, jak nigdy dotąd. Czułam zapachy, ciepło słońca i orzeźwiające powiewy wiatru. Czułam się też silniejsza, jakby zdrowsza i pełniejsza miłości. Czułam jednię z naturą. Byłam jednocześnie nią i sobą. Czułam, że schodzę do głębi swojego serca i tam jestem jeszcze piękniejsza i lepsza. Czułam cierpliwe wsparcie dla samej siebie i miłość do wszystkich. Czułam się człowiekiem z szerszym sercem niż dotychczas i człowiekiem naprawdę wolnym. Czułam jakbym dopiero teraz docierała do Prawd Najważniejszych. Całą mnie wypełniała słodycz nadziei. Nie było przeszłości i przyszłości. Był tylko ten moment, ten czas. Błękit nieba i lazur wody sprzyjał mi jak nigdy dotąd. To był mój film, a w nim świadomość, że moje szczęście nierozerwalnie związane jest ze mną i zależy tylko od jednego człowieka na tym filmowym planie, ode mnie. W tym momencie akceptowałam życie takie, jakim jest. Byłam jednocześnie sukienką w kwiatki, lazurem morza, siłą skał dumnie opierającym się falom i błękitem morza. Tym wszystkim i sobą jednocześnie. Spokojną i wolną, pełna miłości i wyrozumiałości. Poczułam swego rodzaju dreszcz szczęścia, pełnię życia i... wtedy się... obudziłam. Z poczuciem szczęścia, które pozostało.



Zatem z całego serca polecam dbanie o swój sen. Wiem, że jeśli zadbam o ładowanie nocnej, dobrej energii, zawsze będę miała jakaś przygodę. Bardziej lub mniej realną. Prawie "na zawołanie"... Co i Wam z całego serca polecam.

     A na koniec najważniejsze. W zasadzie tylko z tego powodu opisuję Wam co u mnie słychać we... śnie. Teraz mam dla Was pyszny sernik bananowy z przepisu podróżników, ludzi, którzy zjedli kawał świata, właścicieli kawiarni La Ruina na wyjątkowej Śródce w moim kochanym Poznaniu, w którym mieszkałam 5 dobrych lat. Przepis pochodzi z wydanej przez nich książki "Lubię".  Z całego serca...!


Banofil
tortownica 26 cm

spód
130g maki
75g masła
65g cukru
20g kakao
większa szczypta soli

masa
1kg twarogu
40g mąki
200g cukru
3 jajka
3 banany (po ok.180g)
150g kwaśnej śmietany
szczypta soli

50g gorzkiej czekolady
50g mlecznej czekolady
200g kajmaku
szczypta soli

klajdra
150g mascarpone
30g cukru pudru
100ml śmietany kremówki
30ml rum Havana Club
kakao
pieprz

1. Rozgrzej piekarnik do temperatury 200°C.
2. Roztop masło. Wszystkie składniki sodu włóż do miski i dokładnie połącz, najlepiej dłońmi, zagniatając je mocno między palcami (nie łączą się w zbitą kulę). Przełóż do tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia, równo rozprowadź. Mocno i równomiernie rozgnieć zarówno brzegi, jak i całą powierzchnię spodu. Nie oszczędzaj się, dzięki temu spód będzie chrupiący. Wstaw do piekarnika i piecz ok.10 min., aż do lekkiego przyrumienienia. Odstaw do wystygnięcia i stwardnienia.
3. Zwiększ temperaturę w piekarniku do 220°C.
4. Rozpuść czekolady w kąpieli wodnej. Dodaj kajmak i mieszaj do uzyskania jednolitej masy. Wylej do formy i równo rozprowadź po spodzie.
5. banany rozgnieć widelcem na pureé. W misie miksera umieść twaróg. Mieszaj chwilę, aby go delikatnie spulchnić. Dodawaj pozostałe składniki po kolei, mieszając tylko do połączenia składników w misie. Najpierw mąka, cukier, sól. potem jajka, jedno po drugim. Następnie pureé z bananów i na koniec kwaśna śmietana. Nie zmieniaj tej kolejności. Przelej do formy.
6. Wstaw do piekarnika na 10 minut, następnie zmniejsz temperaturę do 150°C i piecz kolejne 45-50 minut, lub do czasu, aż boki sernika będą ścięte, a środek delikatnie trzęsący. Boki sernika nie powinny się podnieść (ewentualnie delikatnie). wyjmij sernik z piekarnika i odstaw do ostygnięcia. Następnie wstaw do lodówki, najlepiej na noc.
7. Następnego dnia w misie miksera umieść mascarpone i przesiany cukier puder. Wymieszaj. Dodaj kremówkę i miksuj aż krem zgęstnieje. Uważaj żeby nie przebić śmietanki, bo zrobisz masło. Na koniec wlej rum i krótko mieszaj. Rozprowadź klajdrę na serniku. Wyrównaj. Oprósz równomiernie, hojnie kakao, przesiewając je przez sitko.
8. Przed podaniem posyp obficie wierzch sernika świeżo mielonym, drobnym pieprzem, albo... nie posypuj ;).