czwartek, 26 sierpnia 2010
9 w skali Beauforta. Szybki chleb i maliny.
Środa. Po raz pierwszy raz tego lata (jakiego lata…???, czerwona flaga, zakaz kąpieli...!) zamykam okna – 9 w skali Beauforta (87-100 km/h)… Wielkie fale (ponad 2 metry) z gęstą pianą. Grzbiety fal zaczynają się zawijać. Jeszcze mam pod powiekami obraz morza z porannego treningu... I tak od wtorku… Zamykam okna, ale połowiczna to pomoc. Zasypiam, a niespokojne serce i ciało moje buntują się przeciwko kołdrze i poduszce. Robię kilka podejść. Zaczyna świtać (w czerwcu o tej porze… - przypominam sobie, ale to i tak nic nie zmieni). Piąta nad ranem... wstawiam wodę na kawę i zaczynam mieszać składniki na chleb. Skoro czasu mam dla niego niewiele, będzie to ten najprostszy z prostych. Godzina rośnięcia, prawie godzina w piekarniku i już jest. Wiatr ustał. Po siódmej wyjmuję chleb z piekarnika, a później z garnka. Pozwalam mu trochę odpocząć. Kromki kroję jeszcze ciepłe, choć wiem, że nie powinnam…, ale nie mogę się doczekać… Z samym masłem i odrobiną soli – pycha…!
Chleb ziołowy (źródło: whiteplate)
1 bochenek
20 g świeżych drożdży (lub 1,5 łyżeczki suszonych instant) plus 1 łyżeczka cukru
300 ml wody
450 g mąki pszennej, dowolnego typu
1,5 łyżeczki soli
2 łyżki oliwy z oliwek
2 łyżki świeżych, posiekanych ziół (bazylia, oregano, tymianek, koperek, estragon, itp) – u mnie tylko bazylia i tymianek
Drożdże rozkrusz (wsyp) do miseczki, zasyp cukrem, dodaj 2 łyżki wody i odstaw na ok. 10 minut.
Następnie połącz z pozostałymi składnikami (oprócz ziół) i zagnieć dosyć luźne ciasto - możesz to zrobić mikserem. Na końcu dodaj zioła i delikatnie rozprowadź je w cieście.
Jeśli pieczemy w garnku żeliwnym, postępuj tak:
Ciasto, po wyrobieniu, przełóż na ściereczkę obsypaną solidnie mąką: przełóż na nią ciasto, następnie całość umieść w koszyku do wyrastania, misce lub durszlaku i zostawi do wyrastania.
W tym czasie nagrzej piekarnik z garnkiem i przykrywką - ja zwykle nagrzewam go do ok. 260°C i zajmuje mi to ok. 30 minut.
Następnie wyjmuję garnek, zdejmuję przykrywkę, przekładam do garnka chleb, przykrywam przykrywką i piekę ok. 30 minut. Później zdejmuję przykrywkę i dopiekamy jeszcze ok. 10-15 minut.
Jeśli w keksówce, to:
formę keksową o długości ok. 26-30 cm nasmaruj oliwą, wysyp otrębami, przełóż wyrośnięte ciasto, wierzch lekko posmaruj oliwą i odstaw do ponownego wyrastania na ok. 40 minut.
Piekarnik nagrzewamy do 220 st C.
Na dno wsyp 1/2 szklanki kostek lodu, by w piekarniku utworzyła się para, która sprawi że skórka będzie się lepiej rumienić.
Wstaw chleb i piecz ok. 35-45 minut.
Studźna kuchennej kratce.
Smacznego!
Chleb jeszcze ciepły, piekarnik wciąż nagrzany, a ja w trakcie zrobiłam niewielki tartaletki wykorzystując jeszcze przywiezione od Mamy maliny.
Zrobiłam ciasto bez cukru, bo takie lubię najbardziej. Słodycz malin i umiarkowane dodanie cukru trzcinowego są wystarczające.
Tartaletki malinowe
na 4 sztuki o średnicy górnej 8,5cm. Możesz zrobić też tartę, ale podwój składniki.
100 g miękkiego masła
200 g mąki
2 łyżki wody
maliny
cukier trzcinowy
Ciasto powinno odpocząć w lodówce przynajmniej pół godz.(najlepiej 1godz.).
Po tym czasie piekarnik nastaw na 200 stopni, a ciastem wylep foremki i formuj wierzch – wzór dowolny – ciasto odstawisz do lodówki. Maliny ułóż ściśle na surowym cieście i posyp cukrem trzcinowym. Przykryj wierzchem. Brzegi dociśnij. Jeśli nie chcesz wycinać wzorków, musisz zrobić dwa-trzy nacięcia podłużne.
Piecz 40 minut, obserwując czy ciasto zbytnio się nie rumieni. Po lekkim przestygnięciu posyp cukrem pudrem.
Bardzo dobre – polecam :) .
To naprawdę proste i pyszne ciastka:)
Niechaj piątek będzie dla Was dobrym dniem zapowiadającym piękną sobotę i niedzielę :)
poniedziałek, 23 sierpnia 2010
Morelowy placek z marcepanem i trzysta tysięcy luster…
Wybrać się trzeba wcześnie rano, w czasie kiedy ważki myją swe sny kroplą rosy… Na początku trzeba iść trochę “na palcach” wkradając się w leśny świat, który powoli budzi się do życia. Wybrać się trzeba z koszem, z nożykiem a dzień wcześniej starannie określić godzinę wstawania… Zatem pierwsze “czerwone łebki” wywołują szeroki uśmiech na twarzy i dumnie prężą kapelusiki do zdjęcia. Szukamy dalej…, później znów dalej, a później… jeszcze dalej… Podglądamy poranne pająki i ich misterną przędzę, spotykamy się oko w oko z ważką(podobno ma trzysta tysięcy luster w oku…) nie wiedząc czy zostać tak patrząc i chłonąć jej delikatność, czy szukać dalej…? Zdaje się, że ona już wie…, ona wie, że dzisiaj nic z tego, że przyjdziemy tu innym razem. I rzeczywiście znajdujemy niewiele…, poddajemy się w końcu…, nasze grzybobranie przeradza się wycieczkę. ”Chodź dojedziemy tylko do tych wrzosowisk…”, “Boże, jak tu pięknie…!!!”, “To może na tę rzekę…?” “Ojej, jak tu wąsko, a przecież niedawno (35 lat temu – zapomniała dodać…) tu był taki piękny piaseczek i po jagodach kąpaliśmy się…”, “Słuchaj, a spróbujemy pojechać drogą koło naszego domu(domu dzieciństwa) i stamtąd do tego lasku gdzie zielonki były…?”, “Popatrz, nie ma drogi, jakiś dom tu stoi… No wiecie co…”
I tak z dłońmi lekko pobrudzonymi, butami cokolwiek przemoczonymi, ale za to z sercem odświeżonym widokiem porannej rosy rozmawiamy o wszystkim i o niczym. W uszach wciąż jeszcze energetyczna muzyka ciszy lasu…To jest nasz czas… Czas, który już nigdy się nie powtórzy. Te chwile, które znamy tez są ważne, nawet jeśli o wszystkim…
Wracamy do domu. Planujemy dalsze niedzielne popołudnie…
Zrywamy kwiaty i tak, jak przez całe lato przyglądamy się tańcom rusałek pawików, które spijają nektar z latrii tak zachłannie, jakby właśnie dziś miał się skończyć. Co prawda dni latrii już policzone, może właśnie stąd takie szaleńcze wyścigi…
Później pozostaje juz tylko usiąść do kawy. Do tego kawałek słonecznego ciasta, które bardzo polecam. Nie spodziewałam się, że połączenie drożdżowego i moreli z marcepanem będzie takie zachwycające.
Morelowy placek z marcepanem(źródło:whiteplate/na podstawie przepisu Sary Lewis "The bread book": )
300 g mąki pszennej(użyłam tortowej)
2 łyżki masła
1/4 łyżeczki soli
25 g cukru pudru
1 łyżka mleka w proszku
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (lub cukier waniliowy)
20 g świeżych drożdży (lub 1 łyżeczka suszonych instant)
1 lekko ubite jajko
150 ml wody
Wierzch:
600 g moreli, przepołowić i wypestkować
125 g masy marcepanowej, startej na tarce o grubych oczkach
25 g stopionego masła(użyłam 15)
2 łyżki cukru pudru (zastąpiłam cukrem trzcinowym)
do dekoracji:
płatki migdałów (użyłam słupków)
cukier puder
Mąkę wsypać do dużej miski. Dodać masło i rozgnieść z mąką, by powstały okruchy. Dodać sól, cukier, mleko w proszku, wanilię, drożdże i jajko. Powoli wsypując mąkę, zagnieść ciasto (moje było sprężyste i miękkie).
Ciasto przełożyć do miski, przykryć ściereczką i odstawić do wyrastania na godzinę, powinno podwoić objętość.
Formę do tarty lub tortownicę o średnicy 28(moja miała 26cm). cm posmarować masłem. Przełożyć do niej ciasto. Na wierzch zetrzeć marcepan, następnie ułożyć na nim morele (nacięciem do góry) i odstawić na pół godziny do wyrastania.
Następnie polać masłem(położyłam kawałeczki), posypać cukrem i wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 st C. Po 15 minutach zmniejszyć temperaturę do 180 st C, przykryć folią aluminiową i piec kolejne 30-40 minut.
(ja piekłam 20 minut w 200 st C, dopiero wtedy przykryłam folią, zmniejszyłam temp. do 180 st. C i dopiekałam ok. 30 minut).
Po upieczeniu zostawić na 10 minut w formie, następnie posypać migdałami i cukrem pudrem(nie posypywałam).
Smacznego!
Pięknego tygodnia wszystkim zaglądającym do mnie:) Mam nadzieję, że wybaczycie mi moje ciągłe zachwyty nad ogrodem Mamy i wybaczycie mi zdjęcia z niego…
czwartek, 19 sierpnia 2010
Słońce końca sierpnia. Deser z czarną porzeczką
Właśnie zaczęło…! Zaczęło świecić tak, jak lubię:) tak trochę z przymróżeniem oka. Jest spokojniejsze i łaskawsze. Dla mnie cudowne! Słońce końca sierpnia, bo o nim mówię. Dla mnie w tym słońcu, w powietrzu i lekkim powiewie unosi się takie lekkie coś. Wychodzę na zewnątrz i mam je w zasięgu ręki, siadam na chwilę i przez ten moment pozwalam się lekko głaskać - czoło, powieki, policzki, usta… Cudowny spokojny moment, ale już lecę dalej… Teraz ta łagodność i delikatność we mnie i ze mną…
Zaglądam tutaj tylko na chwileczkę. Próbuję uświadomić sobie, że to już po urlopie i teraz znów będę czekać…Na szczęście wciąż jeszcze jest słońce:). Porządkuję zdjęcia, walizkę, piorę, już prawie(…:)) prasuję. Nabrałam sił i ochoty do codzienności, odpoczęłam, z uśmiechem wkraczam w każdy nowy dzień. Wy też tak macie, że po urlopie świat otaczający nabiera kolorów, jest jakiś lżejszy i piękniejszy? W biegu zjadałam sałatki na szybko mieszając tuńczyka z ryżem(jak proponowała Poleczka)i papryką-do tego sosik z cytryny i miodu z kilkoma kroplami oliwy, albo gotuję ostatnie(jakieś 15 szt.) świderki makaronu dodając do niego seler korzeniowy, który aż prosił o zmiłowanie, sypiąc na to wszystko uprażone orzeszki pinii, skrapiając sokiem z połowy limonki, miodem, a na koniec pesto. Smacznie, szybko i bardzo zdrowo. A jak szybko znika…! Zresztą obiad u mnie jest zawsze szybko i…zazwyczaj zdrowo:)
W biegu robię deser. W trakcie kiedy makaron się gotuję miksuję ostatnią czarną porzeczkę z brązowym cukrem- bez cukru nie pójdzie….Przecieram przez sitko o gęstym splocie i otrzymuję klarowny mus. Najpierw, do przygotowanych lampek wkładam gęsty kremowy jogurt, później delikatnie łyżką przekładam porzeczkę, która powoli zaczyna się robić galaretką. Ciastko (jakie tylko chcesz) można pokruszyć i włożyć między warstwy jogurtu i porzeczek. Dla mnie pycha…!
Jeszcze tylko piątek i mamy sobotę razem z niedzielą! Zatem dobrego jutra Wszystkim:)
środa, 18 sierpnia 2010
Nigdy nie był na liście…
Zawieruszyłam się trochę i rozleniwiłam cokolwiek. Wracam ze wspomnieniami, choć chętnie zostałabym jeszcze w tych miejscach, które odwiedziłam.
Najpierw było największe europejskie miasto, usytuowane na zerowym równoleżniku, dumnie rozłożone na dwóch półkulach. Miasto, którego poczta nadal wydaje znaczki bez nazwy kraju, tylko z wizerunkiem panującego i ceną. Przecież każdy na kuli ziemskiej wie(lub wiedzieć powinien…;)), że chodzi o Wielką Brytanię. I tak oto stałam się jedną z corocznych 30 mln turystów zdobywających Londyn.
Na początek razem z Miłymi Towarzyszami Podróży przeszłam Hyde Parkiem, zerknęłam na pałac Buckingham, przyjrzałam się parlamentowi, pomachałam Tacie(Tate modern), pozdrowiłam Bena(Big Bena:)), słynącego z punktualności, który to (ciekawe…)od 1859 roku stanął zaledwie cztery razy, a i to nie z własnej winy. Jedną z przyczyn była nie wojna ani klęska żywiołowa, jak można by przypuszczać, ale puszka farby pozostawiona przez malarzy. Dalej pogłaskałam lwy na Trafalgarze i obejrzałam zbiory Galerii Narodowej - nad niektórymi zatrzymując się dłużej z myślą o przeniesieniu sie w czasie…
Właściwie stało się to zaraz następnego dnia, kiedy po staniu w kolejce kupiłam bilet i znalazłam sie w przepięknym Windsorze, uroczym miasteczku nad brzegiem Tamizy ze wspaniałym zamkiem, siedzibą Królewskiej Rodziny. Oglądanie jego pomieszczeń było istna podróżą w czasie.
Aby nabrać dystansu wzniosłam się na wysokość 135 metrów na The London Eye- największe tego typu koło widokowe na świecie. Widok…wspaniały, a 40 sekundowy film, przed “przejażdżką” dostarczył tyle emocji, że moje i moich Towarzyszy zmarszczki mimiczne przez długo jeszcze czas były głębsze :):):)
Po tak przepięknych, a później wyważonych(w wagoniku wożonych) przeżyciach przyszedł czas na trochę , albo nawet bardzo dużo, niezrównoważenia w Thorpe Parku. Rollercoastery to było coś, co podnosiło nasz poziom adrenaliny w taki sposób, że wszystkie zdjęcia( a nawet filmy- można je było nabyć po “przejażdżce”), które robione były w czasie jazdy, pokazywały, iż wszyscy tak naprawdę jesteśmy dzieciakami, ale w normalnych warunkach nie chcemy sie do tego przyznać;). Jesteśmy, no bo, który dorosły czeka w godzinę (!!!), albo więcej(!!!!!!!) w kolejce, aby później prze 30 (!!!) sek. jechać wagonikiem pionowo w górę, a zaraz później sunąć z zawrotna prędkością prawie pionowo w dół, i za chwilę znów obracając się kilkakrotnie wokół własnej osi, a jednocześnie bojąc się czy to wszystko wytrzyma mój ciężar i czy to przypadkiem aby właśnie w tym momencie się nie zawali…??? i czy moje części będą wszystkie na miejscu…??? Super uczucia, super emocje…!!! Polecam dla mających mocne nerwy i… mnóstwo fantazji!
Po tych ekscesach był spokój i podziwianie w przepięknym i przeogromnym Kew Garden jego przyrody zgromadzonej tu z różnych zakątków świata świata.
Aby dotrzeć w te wszystkie miejsca wcześniej przeciskałam się ulicami miasta, którego 30 proc. mieszkańców to imigranci, przechodziłam ulicami miasta mniej angielskiego, a bardziej międzynarodowego. Nigdzie nie widziałam sławnych meloników, ale zamiast nich turbany, chusty islamskie, mycki żydowskie, sari, a nawet raz kobietę w burce odsłaniającą jedynie piękne oczy. Gdyby Polacy mieli swój szczególny strój narodowy, albo religijny, widać by ich było na każdym rogu ulicy. Tak było ich tylko (albo aż…) słychać. Jak widać Londyn jest bardzo gościnny:) I to nie tylko latem. Moja Miła Przewodniczka, mieszkająca w Londynie od kilku lat mówili, że to już nie zjawisko, to codzienność. A 300 języków w mieście tu już bardzo wielka gościnność, choć polski przewodnik z 1934 roku podawał: “Londyńczyk rozmawia tylko po angielsku, nawet gdy inną mowę rozumie”. Cóż teraz i tak przede wszystkim tourist english króluje.
Do wszystkiego dorzucę jeszcze rejs po Tamizie w kierunku Greenwich, widoki z obserwatorium i ekspresowa wizytę w Harrodsie, najsłynniejszym ekskluzywnym sklepie w Londynie, sklepie, gdzie porządku pilnują panowie w liberii zakazując nosić plecak na plecach i nie pozwalając… śpiewać:)
Cały ten czas spędziłam w city, ale smaku dodała wizyta w Brighton - najchętniej odwiedzanym kurorcie nadmorskim w Wielkiej Brytanii, cieszącym się niezmienną popularnością przez okrągły rok. Miasto, położone w odległości zaledwie jednej godziny jazdy samochodem od Londynu, pośród pięknych okolic hrabstwa Sussex, stanowi fascynującą mieszankę zabytkowej architektury w stylu regencji, nowoczesnego tempa życia i atmosfery tradycyjnej nadmorskiej miejscowości. Poczułam się w nim trochę jak u siebie…, wszak ja też mieszkam w kurorcie:)
Brighton poszczycić sęe może własną, egzotyczna rezydencja królewska, fascynującą dzielnica artystyczną(do, której niestety nie dotarłam), wspaniałymi parkami i ogrodami, galeriami i muzeami oraz przepiękną mariną. Niewątpliwą zaleta tego miasta jest fakt, że wszędzie można tu dojść na piechotę(to tak, jak u mnie…). Z każdego miejsca do morza jest dosłownie kilka kroków(prawie tak, jak u mnie…). W Brighton każdy znajdzie coś dla siebie. To idealne miasto na krótki wypad niezależnie od pory.
W Brighton spróbowałam też “narodowej potrawy” Brytyjczyków “fish and chips”, z tym, że po przyjrzeniu się chips , zamieniłam je na kiełbaskę. Widząc miny Towarzyszy Stołu jedzących fish stwierdziłam, że to był bardzo dobry wybór:). Przy czym frytki niewiele przypominały nawet te, które robiłam w późnym dzieciństwie, a kiełbaska… tylko koło kiełbaski leżała;)
Dotarliście do tego miejsca? Gratuluję cierpliwości…!!! Skończę tylko na tym, że ostatniego dnia odwiedziłam osławiona dzielnicę Nothing Hill. Ludzi mnóstwo a wokół mydło i powidło… Myślę, że tam można znaleźć wszystko, jeśli tylko posiadamy ogromnie dużo cierpliwości i umiejętności przepychania się w tłumie. Przy czym przechadzka po tej zatłoczonej dzielnicy odbyła się w bardzo znamienitym gronie. Spacerem i spotkaniem cieszyłam się ogromnie. Radość ta pozostaje we mnie do dzisiaj… Dziękuję Kochani!
I tak minął tydzień. Londyn nigdy nie był na mojej liście miejsc, do których tak bardzo chciałabym pojechać, ale bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Gdybym jednak zdecydowała jeszcze kiedyś odwiedzić wyspy, tym razem wybrałabym tak miłe memu oku i sercu oglądanie starych zamków i domostw- taką po prostu przejażdżkę i przegląd hrabstw;).
Magda, przede wszystkim Tobie dziękuję za tak miłe, bardzo serdeczne i gościnne przyjęcie:) Jesteś super babeczka! Bardzo Cie polubiłam:). Dziękuję za apple pie i chiken pie- może kiedyś zrobię sama;), przecież mam już custard:). Asia, dziękuje za propozycję wyjazdu, czytanie przewodnika na głos, niespożytą energię (której mi czasem brakowało…) i miłe towarzystwo:) Ewelinko i Davidzie nawet nie wiecie jak się cieszę, że Was poznałam:) Olu, bardzo fajnie, że byłaś i, że jesteś tak energiczną osobą – teraz już bliżej do Ciebie i do Twojego Sweet…, co obiecuję nadrobić:)
Zdjęcie stacji w Staines, skąd codziennie zaczynało się wszystko…
Dziękuję!