środa, 31 lipca 2013
Cukiniowe cudeńka i miłe rodzinne spotkania
Sam ich aromat wystarczy, by każdy, komu doskwiera głód, natychmiast poczuł, że przenika go przyjemny dreszcz. Cudeńka smażone w gorącym oleju, piętrzące się na białym lnianym ręczniku. Żółta barwa kwiatów przebija przez złotawą i chrupiącą warstwę ciasta, cienką jak weneckie szkło. Jestem teraz daleko od Wenecji.
- Począwszy od dzisiejszego ranka, mieszkamy w Toskanii – powtarzam rozpromieniona, zupełnie jakby mówienie tego rodzaju rzeczy było na porządku dziennym.
Wczoraj Wenecja, a dziś – San Casciano dei Bagni. Minęło zaledwie sześć godzin od mojego przyjazdu, a ja już przesiaduję w kuchni – małym, zaparowanym pomieszczeniu w miejscowym barze. Przyglądam się, jak dwie kucharki w białych czepakach i niebieskich fartuchach przygotowują antipasti na coś w rodzaju lokalnego festynu. Pyszności, które szykują - a robią to tak szybko i sprawnie, jakby wirowały w tańcu - to smażone kwiaty cukinii, delikatne jak aksamit, okazałe niczym lilie. Najpierw należy na sekundę zanurzyć kwiat cukinii w leciutkim cieście, następnie poczekać, aż jego nadmiar spłynie z powrotem do miski, a potem delikatnie ułożyć na wrzącej oliwie; po chwili kolejny i następny. Dwanaście kwiatów smaży się na czterech dużych, głębokich patelniach. Kwiaty cukinii są tak lekkie, że gdy tylko po zetknięciu z oliwą powstanie chrupiąca skórka, zaczynają podskakiwać i obracać się, dopóki łyżka cedzakowa nie przybędzie im na ratunek. Usmażone lądują na grubym szarym papierze, który chwilę później posłuży również do przeniesienia ich na wyścieloną lnianym ręcznikiem tacę. Jedna z kucharek napełnia butelkę z czerwonego szkła ciepłą wodą z dodatkiem soli morskiej. Następnie przykręca metalowy spryskiwacz i skrapia złociste kwiaty osoloną wodą. Gorąca skórka zaczyna skwierczeć, roztaczając wokół aromatyczną woń, która szybko rozchodzi się w świeżym i wilgotnym czerwcowym powietrzu.
Te drobne przekąski spożywane bez użycia sztućców pozwalają przetrwać pierwsze dwanaście minut, jakie dzielą nas od kolacji. Tak więc, gdy pierwsze sto kwiatów cukinii jest już gotowe, kucharka o imieniu Bice wręcza mi tacę mówiąc: Vai – idź, i nawet nie podnosi przy tym wzroku. Traktuje mnie całkiem zwyczajnie, jakby wydawała polecenia koleżance, którą zna od lat. Tylko, ze dzisiejszego wieczoru ja nie gotuję. Czuję się raczej gościem – a może przypadła mi w udziale rola gospodyni? Nawet nie zauważyłam, w którym momencie festyn się rozpoczął, ale cieszę się nim.
Jestem szczęśliwa, mimo że z powodu nawału spraw, które spadły na mnie zaraz po przyjeździe, nie zdążyłam się nawet wykąpać. Moja spocona skóra jest słona zupełnie jak przekąski, które serwuję przybyłym. Częstują się nimi chętnie i bez zbędnych ceregieli. Wszyscy uśmiechają się do mnie albo poufale klepią po ramieniu, mówiąc: Grazie, bella – dziękuję moja piękna, jakbym przez całe życie nie zajmowała się niczym innym, tylko podawała im cieplutkie i chrupiące kwiaty cukinii. Podoba mi się to. Przez moment myślę, ze mogłabym skryć się w jakimś zacienionym zakątku piazza, przymknąć oczy i popaść w ekstazę, pałaszujące te pyszności, które jeszcze zostały. jakoś się jednak powstrzymuję. Niektórzy są zniecierpliwieni czekaniem i sami podchodzą. Biorą z tacy kwiaty sącząc jednocześnie wino i prowadząc rozmowy ze współbiesiadnikami. Wokół robi się coraz ciaśniej – otaczający mnie goście rzucają się na cukiniowe cudeńka i pożerają je w mgnieniu oka, tak, ze po chwili na lnianym ręczniku pozostają same okruszki, wciąż jeszcze chrupiące i ciepłe. Podnoszę je i wkładam do ust.
(po lewej, na zdjęciu pierwszym, kwiat żeński z zawiązkiem cukinii, po prawej męski)
Przesuwam się w kierunku grupki gości prawiących komplementy rolnikowi, który rankiem zebrał te wszystkie dary przyrody ze swojego poletka i dostarczył do baru. Mężczyzna obiecał, że nazajutrz przywiezie ich znacznie więcej i jeśli ktoś chciałby wziąć trochę dla siebie, powinien stawić się w sklepie przed siódmą u Sergia, gdzie będzie czekała dostawa. Natychmiast wywiązuje się, przebiegająca jednocześnie na trzech niezależnych frontach, dyskusja, jak najlepiej przyrządzać kwiaty cukinii. Faszerować je czy nie? A jeśli tak, to mozarellą i solonymi sardelami, czy może niewielką ilością ricota salata, albo świeżą ricottą z kilkoma listkami bazylii? Do ciasta dodać piwo i białe wino, a może oliwę, czy lepiej bez oliwy?I najważniejsze pytanie – smażyć kwiaty w oleju arachidowym czy olivie extra vergin? Jestem tak pochłonięta tymi dywagacjami, ze nie słyszę jak ktoś woła mnie po imieniu z przeciwległego końca niewielkiego piazza.
- Chou-Chou – mówi do mnie Bice, stojąc w drzwiach i przytupując niecierpliwie. W wyciągniętych rękach trzyma kolejna tacę.(…)
Marlena de Blasi “Tysiąc dni w Toskanii”
Właściwie nic dodać, nic ująć. Pozwoliłam sobie na cały opis rozdziału zatytułowanego “Lato” , bo może jeśli ktoś nie czytał, dzięki temu opisowi sięgnie po toskańskie smakołyki tak obrazowo opisane przez Marlene de Blasi. Zachwyci się jak ja pięknem codzienności i światłem, które cudownie przenika przez wszystkie strony jej opowieści.
Nasze rodzinne spotkania ze zdjęć brzmiały podobnie. Olej skwierczał jak w opisie Magdaleny, a kwiaty cukinii mogłyby się nie kończyć. Dorabiałam dość rzadkie ciasto naleśnikowe, dolewałam białe wino zamiast wody i szybciutko smażyłam. Ot cały przepis... Chwytaliśmy małe porcje za ogonki i już patrzyliśmy za następnymi… W większości smażyłam męskie kwiaty (osadzone na pręciku), ale zerwałam też kilka żeńskich razem z zawiązkami owoców cukinii, które usmażyłam na chrupko i posypałam solą. Do tego lało się wino i pyszny podpiwek dla kierowców (patrz ja:)), jadło się ciasto drożdżowe, wciągało lody bakaliowe i resztki czereśni. Kogut z kurami już spał (a swoją drogą przez kilka dni była sam i wpadał w depresję, ale obecność płci przeciwnej postawiła go na nogi...). Trzy wielkie psy łasiły się nóg, koty buszowały pod stołem, a nad nami latało STADO bocianów. Czepiały się najwyższych konarów świerków i nie do końca wiedzieliśmy o co im chodzi. Zjawiskowość tego zdarzenia zostanie z nami na długo. Do tego nasz śmiech, radość i miłe toasty.
Daniem głównym były odsmażane ruskie pierogi.
A później zaszło, słońce, księżyc pokazał nam swoją glacę, a ja porozwoziłam Miłe Towarzystwo do domów:)
wtorek, 23 lipca 2013
Sernik waniliowy z galaretką porzeczkową
Każdy dzień jak wielka układanka, którą tworzę od momentu kiedy zadzwoni budzik (w moim przypadku trzy, choć czasem wydaje mi się, że dziś zadziałał tylko jeden…). Jak dobrze przeciągając się rano spojrzeć niebu prosto w oczy i w zależności od aury dać mu znać co się o nim myśli. Czasem wystarczy uśmiech od ucha do ucha. Na szczęście słońce świeci dzień po dniu, więc uśmiech generuję automatycznie. Słoneczne światło zapewnia rześki poranek, później nabrzmiałe, żarem spływające południe, aby pod wieczór układać się miękko na kwiatach, liściach i twarzach. Lato jak dawniej…, a już myślałam, że przejdzie bokiem i z deszczem przeminie. Celebruję moją kawę na tarasie, oglądam sałaty, a później wsiadam na rower. Czuję się dość lekko i dość swobodnie. Codziennie mijam kilka tych samych osób, które, jak ja zmierzają do pracy. Jedne na rowerze, inne piechotą. Wyprostowana blondynka z mocno kręconymi włosami, wysoki facet, który wygląda jakby szedł na spacer, a nie do pracy i Ania z pięknym długim włosem też na rowerze. Ta powtarzalność wcale mnie nie nudzi. Codziennie przejeżdżam przez park z jeziorkiem, który każdego ranka wygląda zupełnie inaczej. Codziennie mijam duży skwer, na którym gęsto usadzono cukierkowo-różowe róże. I codziennie też, przejeżdżając przez rowerowe przejścia przy przejściach dla pieszych, zastanawiam się kto niektórym kierowcom (też nim jestem) dał prawo jazdy… Każdego z nich należałoby, przynajmniej na jeden dzień, wsadzić na rower i kazać jak najczęściej przejeżdżać na drugą stronę jezdni. Może wtedy oprzytomnieliby. Może.
Choć często wspominam sprawy dawne, które w sercu echem odzywają się jak wczorajsze…, to na co dzień cieszę się codziennością, zwykłością i bardzo małymi rzeczami. Sympatyczną rozmową w pracy, a czasem mądrą dyskusją, ryneczkiem pełnym owoców, skąd dziś czereśnię i borówkę na kierownicy przywiozłam. Świeżo skoszoną trawą na moim osiedlu, jarzębiną która dojrzewa, lawendą, która rozpostarła swe skrzydła na dobre, pierwszymi ogórkami i różowymi ziemniaczkami, które przywiozłam od mamy. Są już małosolne, będzie mizeria i jajko sadzone. To wszystko składa się na celebrację codzienności, choć dla wielu może mignąć i przelecieć zupełnie ‘bez echa’. Dla mnie jednak każde z tych zauważeń jest energią samą w sobie. I generuje nową energię, która przeradza się w pochwalenie spódnicy obcej dziewczyny przy sklepie. No tak, bo taka ładna ta spódnica była. Jej radość, moja radość – a piłeczka lubi się odbijać:).
I jaka radość, kiedy sernik wyrośnie tak, jak nawet nie należy się spodziewać. Chociaż później opada. Siada i klapie jak miś pluszowy w fotelu. Za to jest bardzo dobrym sernikiem. Puchatym i delikatnym o smaku wanilii. Długo ubijałam do niego białka, bo nasłuchałam się od znajomych jak to ich mama delikatne serniki na białkach robiła. Przepisu nie mieli, tylko wspomnienia. Oparłam się na nich i oto jest. Z galaretką porzeczkową, której właśnie jest czas. Idealnie dobrana para. Do tego espresso i można celebrować popołudnie. A sernik zrobić też zimą, otworzyć słoik galaretki i przenieść się w czasie… do tych łąk zielonych i do tych krzaków pełnych porzeczek…
Sernik waniliowy z galaretką porzeczkową
Spód:
180g ciastek korzennych lub owsianych
100g masła
szczypta soli
Ciasteczka zgnieć na miazgę (najlepiej pałką w misce). Masło rozpuść i dodaj do ciasteczek, dokładnie wymieszaj dodając szczyptę soli. Tortownicę 23 cm posmaruj masłem, na całej obręczy wylep papierem (ja kładę tylko na obręczy) – musisz go przykleić ‘na masło’. Powstałą masą wylep tortownicę. Podpiecz przez 5 min w piekarniku ustawionym a 180°C
Ser:
4 jajka (oddzielnie białka, oddzielnie żółtka)
1 szkl. cukru
1 kg twarogu (3 razy zmielonego, bądź twarogu “na serniki’)
180 g śmietany 18% ( małe opakowanie)
20 g budyniu waniliowego
1 łyżka ekstraktu waniliowego
1 cukier waniliowy
1. Piekarnik masz już włączony, zatem spokojnie zacznij miksować białka. Stopniowo dodawaj do nich cukier. Po ubiciu na sztywno odstaw.
2. Teraz włóż do miski twaróg, żółtka, 20 g budyniu, cukier i ekstrakt waniliowy. Wymieszaj wszystko przy użyciu miksera, albo łyżki i DELIKATNIE dodaj do tej masy twarogowej ubite wcześniej białka. Wymieszaj szpatułką, albo łyżką. Wlej do tortownicy z ciasteczkami. Wstaw do piekarnika i piecz 50 min. Po tym czasie uchyl piekarnik i w otwartym pozwól sernikowi ostygnąć.
3. Podawaj ze galaretką porzeczkową i świeżymi porzeczkami w sezonie.
Wodne dziecko i pieczona czerwona marchewka
Dawno temu, kiedy byłam jeszcze małą rozbrykaną dziewczynką, której wszędzie było pełno… lato miało kolor zielono – niebieski. Było brzozą szumiącą i trzciną szeleszczącą zamiennie nad jeziorami Pile albo Śmiadowo. Było strachem przed rakami, które mogą “dziabnąć” mnie w palec…, a raków wtedy jeszcze było, oj było… Miało też smak wody z jeziora oraz kanapek jedzonych po wyjściu z wody dopiero wtedy, kiedy po kilkukrotnym nawoływaniu i proszeniu, abym wreszcie przyszła coś zjeść, przylatywałam rozdygotana trzęsąc się jak galareta. A w wodzie zawsze było jeszcze tyle do zobaczenia… Lodowatymi paluszkami chwytałam kanapkę z mięskiem z obiadu okraszoną pokrojonym małosolnym ogórkiem i z zachwytem oglądałam swoje pomarszczone palce. Ze spadającym ręcznikiem na ramionach, w jednej ręce trzymając kanapkę, oglądałam to dziwne zjawisko na rękach, które znikało tak szybko, jak szybko robiło mi się cieplej.
Co roku moje lato miało też smak lodów Bambino ‘ciąganych’ ze sklepiku na miejskiej plaży w Wałczu. Dziadek rozłożony w cieniu po dużym drzewem hojnie wyciągał jakieś 2, czy trzy złote, a ja biegałam po lody dla niego i dla siebie. Zmrożona czekolada, która chrupała znikając w moich ustac. Chociaż kto wie.., to był raczej wyrób czekoladopodobny zważywszy na początek lat 80-tych.
Któreś z tamtych wakacji miały też smak wody z jeziora Raduń. Bo wtedy właśnie “chłopacy” wrzucili mnie do wody i… nauczyłam się pływać. Jakoś samo przyszło… Rozpaczliwie machałam rękami i nogami, a później zobaczyłam, że jak tylko zaczynam machać spokojnie, utrzymuję się na wodzie. Ależ miałam satysfakcję. I radość, że oto i ja teraz już UMIEM PŁYWAĆ i NIC mi nie mogą zrobić...
Był też taki czas, kiedy lato pachniało sosnami, suchą ściółką leśną, kurkami (zbieranymi w trakcie ‘plażingu’) i wodą z rzeki na poligonie. A to jest szczególny zapach. Razem z rodzicami jeździliśmy w okolice Nadarzyc (koło Bornego Sulinowa) nad rzekę, w miejsce, gdzie kiedyś Niemcy wybudowali niewielką elektrownię wodną. Elektrownia już nie działała, ale rzeka w jednym miejscu była wyjątkowa szeroka. Na jednym brzegu rozkładaliśmy koce i ręczniki, drugi był stromy porośnięty bardzo wysokimi świerkami. Do konara jednego z nich ktoś przywiązał grubą linę, zakończył ją poprzecznie poprowadzonym kołkiem i dzięki temu my, dzieciaki, mieliśmy zabawę. Najpierw jednak trzeba było przepłynąć rzekę, później wspiąć się na wysoki kamień ustawiony centralnie nad liną, dosięgnąć kołka i uważnie, trzymając linę z kołkiem wejść na stromy zalesiony brzeg. Teraz już tylko MOCNO chwycić kołek, wyprostować ręce w górę, zamachnąć się całym ciałem w przód, w stronę rzeki, puścić nogi, i... lecieć w powietrzu mając całą rzekę i naszą ‘plażę’ pod sobą. A sie było wtedy panią świata... Teraz pozostawało puścić kołek i (zatykając jedną ręką nos) wpaść prosto w miękka wodę rzeki… A później wrócić na ten sam brzeg i powtórzyć całą operację od nowa.
Teraz nadal wodne dziecko ze mnie, ale lato nie smakuje już wodą z jeziora, choć baardzo za nią tęsknię...
Teraz, kiedy upały, moje lato smakuje pieczonymi warzywami, o których ostatnio też było. Teraz, po raz pierwszy smakuje czerwoną marchewką, którą posiałam w mamy ogrodzie. Na surowo smakuje podobnie jak pomarańczowa, choć odrobinę ziemiście. Po upieczeniu ma smak pietruszkowo- marchewkowy, bo jest mniej słodka niż jej pomarańczowa kuzynka* wyhodowana przez Holendrów dopiero w XVII w.
Do marchewki dołączyłam świeżutkie buraczki, ale te potrzebowały więcej czasu, aby ich miękka słodycz mogła mnie zachwycić. Marchewka, w większej ilości, może być samodzielnym daniem w towarzystwie koziego serka, jak dla mnie, albo dodatkiem do obiadu. Jeśli to możliwe użyjcie soli wędzonej, zwykła marchewka w jej towarzystwie staje się wyjątkowo smakowita. W każdym razie ja się zajadałam - jak to mówią krótko mówiąc że tak powiem.
Pieczona młoda marchewka
marchewka
oliva z olivek
sól wędzona (albo kamienna)
1. Marchewkę oczyść – najlepiej "’szorowaczkiem” czy ‘drapakiem’.
2. Piekarnik włącz na 200°C.
3. Ułóż marchewkę na blasze i używając pędzelka posmaruj olivą. Dość obficie posyp solą i wstaw do piekarnika na 15 min. (buraczkom daj 25 min.)
4. Podawaj z kozim, albo kanapkowym twarożkiem, albo jako dodatek do dania.
* mamy też odmianę biała i żółtą (informacja ze wspaniałego bloga o roślinach: Zapuść korzenie, rozwiń liście)
poniedziałek, 15 lipca 2013
Kalafior pieczony z czosnkiem.
Gdybym umiała kombinować, kombinowałabym. Może byłoby lepsze…? Może. A tak zachwycam się jedzeniem najprostszym. Jak się da prosto z krzaka, jak się nie da (do mojego ulubionego ogrodu mam 100 km) kupuję, a później rozkoszuję się tą prostotą. Ale i tak jest bardzo dobre. Bo najbardziej lubię jedzenie takie, jakim jest. Maksimum smaku w najprostszej postaci. Niezbyt dużo stania przy kuchni, ale dużo delektowania się. Szybkie, sezonowe jedzenie, które jest przyjemnością. Teraz, w czasie lata, mogłabym się żywić codzienną torbą czereśni (stoi obok mnie kiedy to piszę - zdaje się, że z 1,5 kg zostało pół...), albo porzeczek i miseczką bobu, albo świeżą marchewką. Do tego liśćmi sałaty pocieranymi o zwykły serek kanapkowy (bierzesz liść, składasz go kilkakrotnie i delikatnie nabierasz ODROBINĘ serka.; wszystko ’pakujesz’ do buzi) – fantastyczna przekąska.
Tym razem padło na kalafior i sery, które w lodówce. Moja propozycja może być dodatkiem do dania, ale dla mnie jest daniem samym w sobie, bo kalafiorem najeść się można aż po same uszy… Chociaż bardzo lubię klasyczną wersję z masłem i bułeczką tartą, to tym razem kalafior skropiony olivą wrzuciłam na blachę i posypałam drobno pokrojonym czosnkiem – dokładnie tak samo jak pieczone ziemniaki. Chociaż w tym przypadku czas skraca się do minimum, wszak to kalafior. Kolega parmezanu (bo to nie parmezan) w towarzystwie kalafiora spisał się znakomicie, a ser z niebieską pleśnią niekoniecznie, więc nie polecam. Chociaż zawsze możecie spróbować na gorący kalafior położyć kawałeczek sera i wtedy wszystko będzie jasne. Do tego kromka razowego z masłem, kieliszek schłodzonego białego wina – pod warunkiem, że czeka nas niezobowiązujące popołudnie… i obiad gotowy. A do tego można pozwolić sobie jeszcze na deser... Ale to już w 'następnym odcinku'...
Teraz czas na przepis, napisy końcowe i wyśmienitą piosenkę Stinga (zachwycam się od tygodnia), która promuje jego nowy album (ukaże się pod koniec września), a wraz z nią życzenia wspaniałego tygodnia dla Miłych Państwa;)
Kalafior pieczony z czosnkiem
dla 2 osób, albo dla jednej bardzo głodnej…
2 niewielkie kalafiory (albo jeden duży)
3-4 ząbki zosnku
pół płaskiej łyżeczki soli
6-7 łyżek olivy z olivek
niewielki kawałek parmezanu, albo 4-5 łyżek sera corregio
1. Piekarnik nagrzej do 200°C
2. Kalafior pokrój na cząstki, czosnek drobno posiekaj. Do miski wlej olivę, dodaj sól i czosnek. Maczaj w tym dokładnie cząstki kalfiora. Układaj na blasze wyłożonej papierem.
Pierwsza wersja szybka: wstaw do piekarnika i piecz 15 min. Podawaj od razu oprószone parmezanem lub innym twardym serem (np. corregio).
Druga wersja dłuższa: to pieczenie kalafiora z parmezanem: najpierw piecz 10-15 min. Po tym czasie dodaj parmezan, wymieszaj wszystko i dopiekaj kolejne 10 min. Piecz na złoto. Zjadaj ze smakiem:)
środa, 10 lipca 2013
Soczysty makaron tagliatelle z orzeźwiająco świeżą cukinią, lekką nutą czosnku, głębią chili i jędrnymi orzechami. Danie w 25 min.
Już samej mi niewygodnie z tą moją nieobecnością na blogu. Dni przelatują jak pojedyncze krople deszczu w ulewie. Niektóre nawet tak transparentne jakby ich wcale nie było. Godzę się z tym, bo przecież pracować trzeba. Ale są też takie gdzie ubieram się ładnie i tańczę na szpilkach do białego rana, bo wesele było wspaniałe aż do utraty tchu! Są takie gdzie poznaje nowych ludzi i dwa tygodnie się z nimi zaprzyjaźniam. I jedzą ze mną najlepsze ciasto na lato na moim tarasie i nie możemy się nagadać. Nawet jeśli mają 78 lat:). Wydaje mi się, że mam szczęście do ludzi. I szczęście do wolnych łikendów. Nie wiem co bym bez nich zrobiła. Bez tych Ludzi i bez tych łikendów.
Ostatnio ładowałam baterie w przestrzeni swojskiej i pięknej wdychając zapach lipy i facelii w naszym ogrodzie. Zaglądałam upojonym nektarem pszczołom i bąkom w skrzydełka. Zjadałam truskawki prosto z krzaka, opychałam się czerwonymi porzeczkami, czereśniami i poziomkami. Żałowałam, że mam tak mało pojemny żołądek, chociaż i tak wypełniałam go po same uszy. Plewiłam ogórki, cukinię i kapustę wystawiając plecy do słońca. Wyrywałam marchewkę i zaraz po opłukaniu gryzłam ją głośno i nieprzyzwoicie. Piłam kawę po turecku i zajadałam drożdżowe z czereśniami. Myłam kubki i wieszałam je na płocie. A w poniedziałek…. w poniedziałek miałam wrażenie, że ktoś zwęził mi tchawicę, albo zabrał jedno płuco… bo to wszystko tak nagle się skończyło. Jak zawsze pozostał Wielki Niedosyt i… tylko wolny międzyczas na zrobienie obiadu. Bardzo szybkiego zazwyczaj, bo w moim rozumieniu szybki obiad, to obiad, który można przygotować w czasie 30 min. maksymalnie. Stąd zwyczaj używam składników, które po prostu SĄ. Tych, które przywiozłam z ogrodu, tych które są w lodówce, w szafce, po ręką, albo na tarasie w mojej zielonej skrzyni.
Tym razem cukinia, jako składnik wizualnie główny. Można ją pokroić w podłużne plastry, albo w poprzeczne plasterki. W ostatnim tygodniu robiłam to danie 3 razy i za każdym razem mieściłam się w czasie 25 min. (razem z łuskaniem orzechów). Bo ja przywiązuję się do takich szybkich dań i mogę jej jeść na okrągło. Zwłaszcza kiedy smakują tak, jak ten makaron z marynowaną na szybko cukinią. Sycący, soczysty a jednak niezwykle lekki dzięki obecności octu i miodu. I zdecydowany, bo obecność papryczki dodaje mu pazura. Orzechów używam zamiennie, makaron biorę taki, jaki mam, cukinię czasem zamieniam na rzodkiewkę, kalarepę, sałatę czy ogórka.
Soczysty makaron tagliatelle ze świeżą cukinią, lekką nutą czosnku, głębią chili i jędrnymi orzechami
dla 1 os.
1 niewielka cukinia
4 –5 gniazdek makaronu tagliatelle (albo innego tyle, ile potrzebujesz dla jednej osoby)
duża garść wyłuskanych orzechów włoskich (albo laskowych)
2 ząbki czosnku
1 mała papryczka chili
2 –3 dymki ze szczypiorkiem
1 łyżka oleju rydzowego lub rzepakowego
marynata do cukinii:
100 ml octu gruszkowego( albo balsamicznego)
40 ml oleju rydzowego( albo rzepakowego)
3 płaskie łyżki miodu
Wymieszaj dokładnie w miseczce, do której później włożysz plastry cukinii.
1. Cukinię pokrój w cienkie plastry ( wzdłuż lub wszerz) przy użyciu obieraczki do ziemniaków lub noża. Włóż do miseczki z marynatą na 15 min. Od czasu do czasu przemieszaj.
2. Wstaw makaron do gotowania. Nie zapomnij posolić i pilnuj:). Ugotowany zalej zimną wodą i osącz na durszlaku.
3. Wyłuskaj orzechy, włóż do kubka i zalej gotującą się wodą
4. Na rozgrzanej patelni, na średnim ogniu, na łyżce oleju usmaż drobniutko pokrojony czosnek i tak samo pokrojoną papryczkę. Możesz użyć też suszonej (wcześniej trzeba oczyścić z pesteczek i zalać gorąca wodą, aby zmiękła). Smaż chwilę, dodaj pokrojona dymkę ze szczypiorkiem i jeszcze moment smaż. Teraz wlej marynatę, w której kąpała się cukinia i zredukuj sos do 1/3 objętości płynu. Teraz osącz orzechy i dodaj do sosu.
5. Jak objętość sosu zmniejszy się, dodaj do niego makaron tak, aby sos go oblepił. Wymieszaj, nakładaj na talerz. Do makaronu dodaj plastry cukinii zwijając je w róże. Jeśli wcześniej przygotowane były plastry, bierzesz swoje plastry i kładziesz je z boku, albo wśród makaronowych nitek i zajadasz aż Ci się uszy trzęsą;)
W zasadzie czas pędzi na łeb, na szyję i JUŻ mamy środę, więc niebawem kolejny łikend i kolejne cudowne przestrzenie w perspektywie. Czego Wam i sobie z całego serca życzę, bo przecież jest prawdziwe lato dookoła! Karmmy się nim i chłońmy to ciepło i piękno i nabierajmy sił! I do następnego, moi Drodzy!
Subskrybuj:
Posty (Atom)