niedziela, 29 grudnia 2013
W świątecznym klimacie pozostając powiem Wam, że…
zawsze marzyłam o małej choince. W tym roku wreszcie taką nabyłam: od podstawy doniczki do ostatniej gałązki 60 cm:).
wtorek, 24 grudnia 2013
Boże Narodzenie
Drodzy moi, na to Boże Narodzenie życzę nam wszystkim zamyślenia nad tym jakie to święta… Bóg się rodzi. Niesie miłość, pokój i nadzieję.
Nie życzę Wam szczęścia, zdrowia i pomyślności, bo o to zadbali już wszyscy ci, od których życzenia już otrzymaliście i otrzymacie. Chociaż też tego życzę, bo bez zdrowia nic się nie uda…, ale skoro ich tyle…., to ja życzę Wam PASJI, która będzie rozwijała się tak pięknie jak skrzydła motyla, do tego energii i siły, dzięki której będziemy mogli ją realizować. Życzę też spotkań z interesującymi i mądrymi ludźmi, którzy będą Was ubogacać, kogoś bliskiego, kto będzie Was wspierał w Waszych dążeniach do celu, wytrwałości w samodoskonaleniu się, a do tego dobrych chwil ciszy, wrażliwości na co dzień i promieniującego ciepła w sercu!
Smakujmy każdą minutę Tych Świąt, bo trwają tak krótko…
Wesołych Świąt!
Ewelina
czwartek, 19 grudnia 2013
Zimtsterne – cynamonowe gwiazdki
Grudniowe poniedziałkowe słońce było wielce łaskawe. Osiem stopni na plusie dawało poczucie swoistego szczęścia i euforii. “Dzień ma wdzięk…” pomyślałam za Wasowskim. Jechałam szczecińską estakadą w stronę miasta, wtem oszołomił mnie blask czerwonego koloru. Nie musiałoby to być nic dziwnego, toć wszędzie krążą Mikołaje… Jeden nawet poskarżył mi się w księgarni, że czterech wyrostków ukradło mu czapkę i zgłaszał to na policji. Ale to czerwone nie mogło być nawet żadnym z najmniejszych pomocników świętego, ani nawet jego plecami. Było tak wyjątkowe, i tak niespotykane, że choć jechałam sama, i nawet głośno ze sobą nie rozmawiałam, to mogę powiedzieć, że zaniemówiłam z wrażenia… Bo oto, jadąc z prędkością dużo większą, niż zarządca drogi ustanowił…, najechałam na fruwający bukiet świeżych, żywo czerwonych róż, który wypadł z pod kół samochodu pędzącego przede mną. Jedna róża na maskę, reszta pod koła…
Przez dłuższy odcinek drogi patrzyłam na kwiat, skierowany w moja stronę, a on na mnie. Nic nie myślałam. pod powiekami oczu, które musiały pozostać uważne, miałam obraz podskakujących i przewalających się kwiatów. Za chwilę moja róża spadła… "Jesteś się odpowiedzialny za swoją różę.. Twoja róża jest jedyna na świecie" przypomniałam sobie.
Niby nic…, ale czegoś takiego doświadczyłam po raz pierwszy. I nagle pomyślałam o kruchości ludzkich uczuć. O tym jaka mała odległość dzieli miłość i nienawiść. O tym jak często nie zdajemy sobie sprawy z tego co mamy… I jak często zazdrościmy… I o tym, że gdybyśmy uwierzyli, ale tak do szpiku, że życie jest kruche, to lepsi bylibyśmy dla siebie nawzajem.
Domysłów co mogło się stać miałam masę… Przecież nie da się zgubić dużego bukietu kwiatów na estakadzie… Czy on ją tymi kwiatami przepraszał, czy ona jego…, a te kwiaty wyrzuciła, czy jej wypadły, była młoda czy stara, wysoka, czy niska, łada czy brzydka. Płakała…? A on…? Kto popełnił błąd i dlaczego… Żałują…???
Ach… jedno czego człowiek najbardziej pragnie, choćby nie wiem jakim był samotnikiem, to miłość. Ale czy ta ich miłość była tą sama miłością…???
Idą święta… Przecież nie barszcz, czy grzybowa jest najważniejsza, chociaż istotna. Ale nie chodzi o to, aby sobie odpuszczać. Boże Narodzenie to nie reklama Coca-Coli, to nie dawanie sobie prezentów, tak jak w telewizji... Wiadomo, że święta dla wielu są czasem trudnym. Niektórzy nawet woleliby, aby ich nie było... Czy Święta, na które czekamy, wokół których już od prawie dwóch miesięcy jest tyle celebracji, są wystarczającym argumentem na to, aby otworzyć oczy, na nowo zobaczyć to, co mamy, kto nas otacza i jaki jest. Tyle straciliśmy, może tylko przez gapiostwo…Być może trzeba przymknąć oko, zapomnieć, a przynajmniej nie wypominać, może pogadać... jeśli potrzeba…, bo czasem nie trzeba. Wiadomo. W każdym razie spróbować myśleć lepiej. O sobie też lepiej. I wypuścić powietrze… Przecież jakość świąt zależy ode mnie i od Ciebie - zależy od Twojego i mojego nastawienia oraz Twoich i moich postanowień. I nie zazdrośćmy. Każdy jakiś jest, każdy zapracował sobie na to kim jest i co robi. Jeżeli będę szukać zła i negatywnych stron rzeczy, to je znajdę.
Chcę się koncentrować się na wszystkim tym, co dobre.
Jeśli możemy rozwijajmy się, uczmy się, szukajmy sposobów na poszerzanie swoich horyzontów, niekoniecznie burząc domy z naprzeciwka…
I wcale nie muszę piec pierniczków, bo… wszyscy pieką. MOGĘ je upiec. I wcale nie musi być sernika i makowca i kutii, bo taka tradycja. A może ja mam ochotę na tiramisu... I wcale nie muszę spróbować wszystkich potraw w określonej kolejności, bo nie przez to są nieszczęścia… Jedno, co trzeba…, tak sobie myślę... - i sadzę, że nie jestem w tym odosobniona - jedno, co trzeba to uwrażliwiać swoje serce na co dzień, wtedy na święta będzie jak znalazł.
Zimtsterne mogą nam w tym pomóc . Tak z przymrużeniem oka – wiadomo.Możemy je upiec bliskim, albo dać w prezencie. Jestem przekonana, że obdarowany spojrzy na Ciebie łaskawym okiem i... na pewno poprosi o przepis jeśli jako tako orientuje się w kuchni.
Ciasteczka zaraz po upieczeniu są kruche na zewnątrz i lekko ciągnące w środku. Trochę jak Pavlowa, trochę jak makaroniki, choć bliżej im do tych drugich. Kiedy ostygną, stają się kruche. Przechowywane w puszce, takie pozostają, a zostawione na talerzyku, zwłaszcza na kilka dni, znów odzyskują swoją lekką ciągliwość pod warunkiem, że nie zjesz ich wszystkich. Ja mogłabym zjeść całą blachę na raz. Muszę przyznać, że ilekroć je piekę, pierwsza partia sama znajduje drogę do moich ust.
Cynamonowe gwiazdki – Zimtsterne*
250g zmielonych migdałów
250g cukru pudru
3 białka
2 łyżki soku z cytryny
1 łyżeczka mielonego cynamonu
1 łyżeczka skórki z cytryny
50g zmielonych migdałów do posypania
1. W miseczce połącz migdały, skórkę z cytryny i cynamon.
2. W drugiej misce ubij białka z sokiem z cytryny, następnie dodaj cukier puder i ubijaj, aż beza będzie gładka i błyszcząca. 1/3 bezy odłóż do przykrycia ciastek. Resztę delikatnie wymieszaj z mielonymi migdałami i wstaw na 1 godz. do lodówki.
Po tym czasie rozwałkuj ciasto na grubość 0,5 cm. Najlepiej zrób to między dwoma równymi kawałkami folii najlepiej takiej jak gruba reklamówka, albo gruby worek. Następnie zabierz (odłóż bo jeszcze będzie potrzebna) górną folię i połóż tam papier do pieczenia. Teraz jedną rękę połóż pod folię, druga na papier i odwróć ciasto tak, aby papier znajdował się pod spodem. Wyrównaj masę, jeśli potrzeba. Zabierz folię i posmaruj ciasto ODSTAWIONĄ bezą - zostaw na 50 min.
3. Piekarnik ustaw na 180°C.
4. Po 50 min. wykrawaj gwiazdki – foremkę mocz za każdym razem z zimnej wodzie (wcześniej przygotuj wodę w miseczce). Układaj na papierze do pieczenia. Migdałami posyp teraz, albo po upieczeniu (ja sypię przed). Piecz 10-12 min. Po wyjęciu zostaw je jeszcze przez, powiedzmy, 3 min. i już możesz próbować sprawdzając czy o tym ciągnięciu prawdę mówiłam…
*przepis z mojego zeszytu zapisany jakiś czas temu
** na zdjęciach wystąpiła cukierniczka po babci i dziadku
piątek, 6 grudnia 2013
Tort makowy z jabłkami (bez mąki)
W każdym przedświątecznym czasie chodziło o to, że masy makowej nie można było próbować, bo latem komary nas będą gryzły… A i tak tylko paluch wędrował do miski jak mama nie widziała, no bo jak? Jak zrobić, żeby było dobre bez próbowania? Skąd ona wie, czy ta ilość cukru wystarczająca…? No skąd…? Ale… może będą gryzły…? Ale jak to…, to ten mak zostaje we krwi…??? A ja przecież tak tylko troszeczkę… Przecież chciałam żeby było dobre...
A jeszcze gorsze było to, że nie można było oblizać tłuczka (jak nazywamy w domu pałkę), bo mąż będzie łysy… I wtedy wszystko byłoby jasne… A przecież każde ciasto świąteczne było takie dobre… Nawet w trakcie… “Dopiero na Wigilię” – nie łatwo było tego słuchać, a zastosować się…Ech… Tylko w tym jednym momencie mojego dzieciństwa czas stawał się wiecznością. Wierzyłam w te tłuczki i komary tak, jak w Mikołaja, dopóki pan Tolek przebierając się za świętego zapomniał zmienić kapcie…
Kiedy już byliśmy starsi (ja tam zawsze byłam starsza, bo najstarsza…), podczas przygotowań świątecznych w kuchni dostawaliśmy “zadania” do wykonania, końcówka zdania wypowiadanego przez mamę: “ a ty przekręcisz mak przez maszynkę” wywoływała w naszym domu ogromne napięcie. Bo mak szedł do tortu makowego i do klusek z makiem, zatem sporo. Zależy jeszcze czy tylko dla naszych 6 osób, czy jeszcze więcej, bo mieliśmy gości. A wszyscy – jak na złość - bardzo lubią mak. Poza tym tradycja rzecz święta. Zatem całe moje całe ciało sztywniało… jakbym miała nóż połknąć… Wydawało mi się, że to najgorsza robota… i zaczynało się zrzucanie na innych na cztery głosy: “ja nie, bo…”, “a on nie może…???”, “czemu znowu ja…, no czemu…???” , “przecież ja ostatnio przekręcałam….!”, “zawsze ja…”. I trwało to jakiś czas potęgując nerwy… mamy i nasze. W końcu delikwent, na którego padł los, znaczy, jak Matka Rodzicielka mu nakazała..., jak skazaniec z naburmuszoną miną, brał maszynkę z powyższego zdjęcia, przykręcał do stołka i zabierał się do pracy, a ta szła o dziwo… stosunkowo łatwo. Wraz z maszynką w rękach napięcie znikało. Wyjątkowo łatwo szło biorą pod uwagę wcześniejszy opór. Kilkakrotna konieczność przekręcania nie napawała optymizmem, ale kiedy mama w trakcie mówiła jakie będzie dobre, albo chwaliła inny kawałek rodzeństwa, że dobrze mu idzie, praca stawała się lżejsza. Kiedy "przekręcacz" cieszył się swoją pracą, wiedział, że za chwilę nastąpi koniec. Pół biedy jeśli ktoś inny stał przy zlewie myjąc ciągle pojawiające się brudne naczynia. Wiadomo było, że maszynka zostanie mu podrzucona w ramach stanowiska, ALE jeśli ten, co mielił musiał ją umyć, bo akurat “dyżurnego” przy zlewie nie było, to tutaj następował drugi koszmar (oczywiście nieuzasadniony): mycie tej maszynki…!!! Wtedy był to dramat. Wkładanie paluchów do środka…, dotykanie maku…, dźwięk rozkręcania...brrr..., ciężar tej maszynki, której elementy spadały do zlewu… Do dziś pamiętam tamte odczucia. Nie wiem skąd ta przeogromna niechęć do maszynki… Dziś lubię ją, ba..., wyprosiłam ją u mamy, a mama mieli w elektrycznej, którą dostała od brata (syna znaczy).
W ostatni piątek wybrałam się do tej mojej mamy. Właściwie niczym dziwnym nie byłoby to, że ciasto byłoby gotowe, albo właśnie siedziałoby w piekarniku. Dobrze znam moją mamę. Zadzwoniłam o 13. Ona w tym czasie wertowała zeszyt z przepisami zastanawiając się co upiec tak “na szybko”. Ja miałam ochotę na świąteczny smak dzieciństwa - tort makowy z jabłkami.
- Tort makowy…?????????????? A chciałam coś na szybko… Tort? Przecież jeszcze nie święta…
- No to możemy poświętować…
- Andrzejki…?
- Andrzejki, początek Adwentu, to, że ja przyjadę…, a Młody jest w drodze…! Co tam sobie chcesz…”
Uśmiała się i powiedziała, że kupi mak, a ja, że przywiozę część składników.
Przyjechałam o 17. Na parkingu wysłuchałam premiery Trójkowego “Karpia”.
Gdyby nie to, że mama szukała maku w kilku sklepach, już pachniałoby migdałami, a tak tylko mak czekał trzykrotnie przekręcony, a ona trzymała na kolanach makutrę i kończyła ucierać masło z cukrem pudrem. Śmiałyśmy się, że tłuczek (pałka, to już wiadomo…) zrobił się o połowę mniejszy, właściwie nieproporcjonalnie mniejszy. Lata lecą, taka kolej rzeczy.
Kiedy obrałam jabłka i wyciągnęłam tarkę, w mamie, zaczynającej TRZEPACZKĄ ubijać białka, obudził się odwieczny duch rywalizacji: “Ty pierwsza zetrzesz jabłka, czy ja ubije białka? “. Hmm… cóż mi poszło trochę szybciej, cztery jabłka to nie siedem białek.
Wstawiłyśmy ciasto do piekarnika, ona zjadła drożdżowe popijając mlekiem, ja domowego śledzika z jabłkiem, zagryzając chlebem przez nią upieczonym. W radio koncertował Matt Dusk o głosie Franka Sinatry. Przyjemnie się przy tym rozmawiało o wszystkim i o niczym, o ważnych i mniej ważnych sprawach. 1661 notowanie listy przebojów, na drugim liryczna Ania Jopek z Markiem Jackowskim w “Deszczu”.
Tort dokończyłam następnego dnia przekładają go masą jak na red velvet cake. Nawet pasowało, ale... Masa do tego konkretnego ciasta była zbyt pusta i zbyt lekka, jeśli domyślacie się o co mi chodzi. Normalnie ten tort nie potrzebuje masy i właśnie bez niej był u nas pieczony, ale w tym konkretnym przypadku chciałam zmienić zasady i przełamać, dosłownie przekroić go…, i zrobić krem. Przedwczoraj upiekłam go znów, przełożyłam szybkim kremem maślano – budyniowym o lekkim smaku cytryny i to było to. Zdecydowany migdałowy smak maku przełamany delikatnością budyniu cytrynowego. Nie krójcie wielkiego kawała, bo tort makowy to esencjonalny tort. Zjadasz kawałek, nie masz ochoty na więcej, ale po jakimś czasie znów cię ciągnie w stronę patery. A, i nie jedzcie prosto z lodówki, lepiej, aby ciasto trochę się “zagrzało”.
Tort makowy z jabłkami
tortownica 23 cm
Ciasto:
2 czubate szklanki maku (300g)
2 “czubate” szklanki gorącej wody (2 i prawie pół szklanki)
4 łyżki kaszy manny, albo bułki tartej
1 kostka miękkiego masła (200g)
180g cukru pudru
8 jajek (żółtka i białka oddzielnie)
1 olejek migdałowy
200g rodzynek
3/4 szklanki wyłuskanych i drobno pokrojonych orzechów włoskich
4 średnie jabłka, albo 6 małych
cytrynowy krem budyniowy
1 kostka miękkiego masła (200g)
150 g cukru pudru demerara (brązowego)
1 budyń śmietankowy
sok z jednej cytryny
150-200 g dżemu z czarnej porzeczki
polewa kakaowa taka, jak tutaj:
130g cukru kryształu
50 g kakao
83 g śmietany 30%-36%
83g wody
5-6 g żelatyny
jeden granat do dekoracji i podania (ewentualnie)
250g kajmaku (ewentualnie, jeśli zdecydujesz się ozdobić nim boki tortu)
2. Suchy mak, który może być ciepły, przekręć przez maszynkę 2-3 razy ( ja przekręcam 3) z 4 łyżkami kaszy. Odstaw.
3. Rodzynki i orzechy (osobno) zalej gorącą wodą; odstaw; jak zmiękną odcedź na sitku. Rodzynki możesz obtoczyć w mące.
4. Utrzyj masło z c. pudrem, w makutrze na puszysto, pojedynczo dodawaj żółtka za każdym razem dokładnie je łącząc z masłem.
5. Zetrzyj obrane jabłka na wiórki.
6. Ubij pianę z białek ze szczyptą soli lub cukru.
7. Do utartego masła z jajkami dodaj masę makową dokładnie łącząc składniki. Następnie dodaj rodzynki, orzechy i jabłka - delikatnie wymieszaj. Na koniec dodaj pianę.
8. Piecz 15 min. w 160°C przez 15 min. Następnie zwiększ temperaturę do 180°C i piecz jeszcze godzinę. Ostudź.
Krem budyniowy:
Ugotuj budyń wg wskazówek na opakowaniu. Przykryj krążkiem papieru tak, aby dotykał budyniu (wtedy nie zrobi się skorupa). Ostudź. Masło zmiksuj z cukrem pudrem na puszysto. Do masła dodawaj po łyżce budyniu, za każdym razem dokładnie łącząc go z masłem. Na koniec dodaj sok z cytryny – też dokładnie zmiksuj. Wstaw na pół godz. do lodówki.
Polewa:
Do rondelka wsyp cukier i kakao, wlej śmietanę i wodę. Podgrzej na małym ogniu ciągle mieszając do momentu uzyskania jednolitej masy. Kiedy będzie gorąca, rozpuść w niej żelatynę. Ostudź i schłodź. Włóż do lodówki, aby zaczęła tężeć, ale kontroluj, żeby zachowała płynną konsystencję.
Montaż: przekrój ciasto na trzy części. Pierwsza dolną część posmaruj dżemem porzeczkowym. Na to krem budyniowy. Następnie połóż drugi krążek, krem budyniowy i krążek trzeci spieczeniem do góry, czyli tak, jak się piekło. Teraz tylko polewa. Polej ciasto równomiernie. Ewentualnie wyrównaj wierzch szerokim nożem, choć glazura samoczynnie rozpływa się po cieście. Odstaw do zastygnięcia w lodówce. Jeśli polewy zostanie polej ciasto jeszcze raz i ponownie schłodź. Boki możesz udekorować polewą, bądź masa kajmakową. Na koniec granat (ewentualnie) i gotowe!
p.s. Ksawier szaleje... Podczas pisania tego posta 5 razy zgasł komputer... Słyszę jak sąsiadom spadają doniczki, ludzie jak bezwolne kukły, na dworze gwiżdże i świszczy, drzewa w pas się kłaniają, jarzębina traci korale, a Straż Pożarna jeździ w tę i z powrotem...
Trzymajmy się dzielnie…!
Razem przy stole raźniej
Polska Akcja Humanitarna już po raz 12 organizuje JEDNODNIOWĄ akcję, w którą mogą włączyć się kawiarnie, puby i restauracje w całej Polsce pomagając głodnym i niedożywionym dzieciom. Dzięki otrzymanej w ubiegłych latach pomocy, najbardziej potrzebujące dzieci otrzymały blisko 130 tysięcy posiłków.
W tym roku akcja odbędzie się w mikołajkowy piątek 6 grudnia. Lokale biorące udział w Świątecznym Stole Pajacyka zostaną oznaczone specjalnym plakatem. Właściciele tych kawiarni, restauracji i barów przekazują 10% obrotu na rzecz dożywiania dzieci w ramach programu Pajacyk
Lista lokali, które biorą udział w akcji będzie dostępna na stronie internetowej www.pah.org.pl.
Zatem, gdy w piątek powiało nas w stronę zacisznej knajpki, znajdźmy taką z powyższym plakatem.
Gdybyście jednak nie znaleźli swojej miejscowości na liście, dobra wiadomość jest taka, że w akcji biorą także udział wszystkie lokale Wild Bean Cafe w całej Polsce (stacje BP).
środa, 27 listopada 2013
Jarmuż z mango, mlekiem kokosowym i siemieniem lnianym – dla wielbicieli wielce pożywnej surowizny
Czy warto biadolić z powodu rzeczy i spraw, na które nie mam pływu…??? Pytanie z tych retorycznych raczej... Czy warto narzekać na to, że ciemno, że listopad (no…, końcówka przecież…), że plucha…, że leje i wieje…, a ostatnie liście z drzew spadają…??? Nie warto, bo NIC Z TEGO NIE MAMY. Narzekanie nie przyniesie nam ŻADNEGO dobra, żadnej korzyści i żadnej satysfakcji. Nic. To tak samo jak z zazdrością i gadaniem jak to inni to mają lepiej… To nic z sobą nie niesie. NIC poza za frustracją. Do narzekania wszechobecnego wracając… Gdyby niosło coś z sobą, miałoby jakiś sens, a tak tylko truje nam duszę od środka. Bo jak tak ponarzekam w koło o tym wietrze, później powtórzę jeszcze kilka razy (i tak codziennie…), to… uwierzę w to JESZCZE BARDZIEJ i nawet zimno mi się zrobi. A jak frustracja nałoży się na frustrację to dopiero może być mieszanka... Nie warto zatem. Liście z drzew spadają , bo taka kolej rzeczy, a przecież są jeszcze rośliny zimozielone, które pięknie się zielenią i czerwienią przez całą zimę. Trzeba tylko OCZY SZERZEJ OTWORZYĆ, aby je zauważyć. Przecież ostrokrzew nie ukrywa się na śmietnikach..., fioletowe owoce mahonii zawsze zwrócą na siebie uwagę, a irga płoży się na moim osiedlu jak czerwony koralikowy trawnik, do tego jarzębina wciąż jeszcze się czerwieni. A teraz, kiedy pada, korale deszczu łączą się z nią tak pięknie jak tylko one to potrafią. I szklą się wtedy przycupnięte na poręczach i na balustradach mrugając zalotnie, aby za chwilę ustąpić miejsca następnym perłom w krople deszczu zaklętym… Koralik deszczu uwieszony koralika jarzębiny. Ulotny spektakl. Na jeden wdech i jedno mgnienie oka. A czasem dwa.
Nie narzekam. Zakładam kilka warstw, ocieplane spodnie, czapkę i rękawiczki. I dobrze jest. Nic nowego, listopad jak każdego roku. Poza tymi, wspomnianymi wcześniej, kolorowymi akcentami, tyle zielonych odcieni podczas każdego dnia, że nie sposób nie szukać ich dalej. No bo jak tu się nie uśmiechać, kiedy podczas wizyty w centrum ogrodniczym, wybierając wieniec z jedliny, spotykam kilka sikorek z zielonymi brzuszkami. Jedna buszuje pod stołem z ostrokrzewami, druga lanczuje na ogniku (taka roślinka z drobnymi pomarańczowymi kuleczkami), trzecia z zauważonych przeze mnie, lata pod przeszklonym, czy też ofoliowanym sufitem. Rozkosz w widoku, rozkosz myślenia, lekkość bytu, uśmiech od ucha do ucha i listopad jeszcze lżejszy.
A w domu świeca żurawinowa z zeszłego roku i słoneczne głosy zielonej siestowej płyta od Marcina Kydryńskiego (obiecuję sobie podróż do Lizbony) i nowa książka o chlebie…:). A do tego jarmuż. Zimujący w worku na tarasie. Z naszego rynku. Bardzo dobry w sałatce i lekko podduszony z cebulą, przepyszny w rozgrzewającej zupie, wyjątkowy w pierożkach i niezwykle ciekawy na surowo w połączeniu z owocami . Podżeram liście przygotowując koktajl…, bo w jarmużu taka sama zawartość wapnia co w mleku (tak!), najwięcej witaminy K, witamina A, witamina C, karetonoidy, żelazo i wysoka zawartość silnych przeciwutleniaczy, które ODMŁADZAJĄ ORGANIZM. Robi wrażenie…??? Na mnie ogromne. Moc witamin, moc smaku, moc zielonego koloru na listopadowe dni!
Kokosowy koktajl podpatrzyłam w Jadłonomii, która jest skarbnicą roślinnych przepisów.
Jarmużowy koktajl z mango, mlekiem kokosowym i siemieniem lnianym
2 porcje
3 liście jarmużu
1 mango
1/2 – 1/3 szklanki mleka kokosowego
łyżka siemienia lnianego (mielone, bądź nie, najwyżej będzie co rozgryzać)
woda do rozrzedzenia
Jarmuż wrzuć do blendera i zmiksuj na wysokich obrotach, dodaj obrane i pokrojone mango, siemię lniane i mleko kokosowe. Znów zmiksuj i dodaj wody dodaj tyle, ile chcesz, ale nie rozwodnij za bardzo. Za każdym razem spróbuj.
Pij od razu czując jak po każdym następnym łyku rozprostowują Ci się zmarszczki i… myśli:)
wtorek, 29 października 2013
Pigwa do herbaty, czyli polska cytrynka
Blado-niebieskie lica październikowego nieba kontrastują z soczyście czerwonymi koralami jarzębiny. Złote korony klonów i jasne pnie brzóz pięknie odcinają się na tle szafirowego nieba. Zmęczone buki i wyłysiałe kasztanowce przysiadają na pomarańczowych dywanach osypanych liści. Światło spokojne i tajemnicze dociera do nas czasem jak przez dziurkę od klucza. “Jesienne światło jest jedyne w swoimi rodzaju…” powtarzamy szeptem przymykając powieki jakbyśmy właśnie zdradzali swój wielki sekret…, bo jakby niezasłużenie dostajemy to wyjątkowe ciepło październikowego słońca. Zakładamy ciepły sweter owijając się jego połami (żeby nas przypadkiem nie zawiało…) i rozsiadamy się na tarasie. Spowici w spokój i zadowolenie wyciągamy swobodnie nogi na sąsiednim krześle i jest nam tak dobrze, bo to słońce takie cudne przecież…, bo ciepło, bo okna umyte, a pranie delikatnie powiewa na wietrze. A w powietrzu unosi się coś nienamacalnie wyjątkowego… Jakby zapach mchu i paproci… - lata pomieszanego z jesienią... I znów powtarzamy, że to może ostatnia taka piękna sobota, ostatni tak piękny dzień przed listopadowymi słotami… Taki piękny dzień na szczęście…
Minęły ponad dwa tygodnie, a ja nadal noszę w sobie ostry zapach ziemi przekopywanej od lewej do prawej i od prawej do lewej. I opieranie się na łopacie też noszę w sobie. I zapach drzew słodki i pachnący mchem i wiatrem. I świadomość , że tam wszystko zostało, i czereśnie i jabłonie, porzeczki i malin obciętych kikuty. Zaśnie to wszystko na zimę, a wiosną znów się odrodzi... Obrazy z zapachami wsunięte pod powiekę. Do tego detale na zdjęciach, bo wtedy pamięta się wyraźniej, a fokus skierowany w tę stronę co trzeba.
I nadal, po tym czasie mam w sobie wyjątkowy zapach świeżej pigwy na rękach (na co dzień mówię pigwy, bo owoc pigwowca to pigwa i tak na potrzeby tego postu też będę używała nazwy pigwa). Jeśli potrzesz nadgarstek skórką, to na długo pozostanie tam zapach cytryną z wanilią. Niepowtarzalny. Zapach jak wspomnienie... Zapach, który rysuje uśmiech:). Owoce zleżałe nie pachną już tak intensywnie .Kiedy tak peroruję o jesieni, pigwie i zapachach, w oczywisty sposób przypomina mi się Jasminum J.J. Kolskiego, gdzie światło i zapachy odgrywają szczególną rolę. Ale nie o tym teraz.
Kiedy byłam mała, mama (a czasem my-dzieciaki, jej…., co to była za robota….!) męczyła się z pigwą, krojąc ja na cztery, wydłubując pesteczki i krojąc w plasterki. Bo nie łatwa sprawa z tym krojeniem, i kto raz pracował z owocami pigwowca, ten wie, jaki to ciężki orzech do zgryzienia… W każdym razie po pokrojeniu, mama wkładała plasterki do średniej wielkości słoików, zasypywała cukrem i zostawiała w lodówce. Cześć, gdy puściły sok, była pasteryzowana i wynoszona do piwnicy na dalszy zimny czas, część zostawała w lodówce i była traktowana jak cytryna do herbaty. Bo pigwa ma dość dużo witaminy C (podobno 2 razy więcej niż cytryna) dzięki obecności barwników flawonoidowych (tych co to zapobiegają kruchości naczyń włosowatych i poprawiają krążenie krwi).
Jakiś czas później mama zaczęła pigwę przekręcać przez maszynkę (tę do mięsa, sera, maku…). Wcześniej oczywiście pozbywała się pestek. Wreszcie byliśmy uratowani…! Maszynka była “do przejścia”.
Zatem i tym razem zrobiłam to tak, jak zawsze od kilku lat i uwieczniłam na zdjęciach. Umyłam, przekręciłam przez maszynkę (dostałam w :"spadku"), dodałam cukru i pasteryzowałam w piekarniku. Tylko tyle… i AŻ tyle. Samo dobro w słoiczku.
Takie potraktowanie pigwy jest najprostszym i najszybszym sposobem zachowania jej aromatu i świeżości.
Pigwa do herbaty
pigwa
cukier
Owoce pigwowca umyj, osusz , przekrój i wyłuskaj z nich pestki.
Tak przygotowane owoce przekręć przez maszynkę używając sitka o dużych oczkach, zważ i dodaj do nich cukier, którego waga powinna równać się 1/3 wagi owoców (np. jeśli owoce ważą 900g, to użyj 300g cukru).
Cukru możesz użyć więcej, ale uważam, że nie ma to większego sensu, gdyż i tak pigwa przeznaczona jest do herbaty, a tę, w obecności kwaśnej pigwy, na pewno posłodzimy dodając miód, czy cukier.
Tak przygotowaną pigwę włóż do wyparzonych słoiczków, zakręć i pasteryzuj:
* “na mokro” w garnku – garnek z pokrywką, na dnie szmatka, lub gazety (w garnku słoiczki nie mogą się dotykać) i woda do 1/3 wysokości słoiczków; słoiczki gotuj 20 min mierząc czas od zagotowania wody, lub
* “na sucho” w piekarniku; słoiczku ustaw na blasze, temperatura “pieczenia 100oC; pasteryzuj przez pół godz, zostaw słoiczki do wystudzenia.
Po podaniu przepisu powiem jeszcze, podążając za myślą Moniki prowadzącej blog "Stoliczku, nakryj się!", że przepis na pigwwę do herbaty mógłby zaczynać się na przykład tak: Jeśli uda Ci się dostać... lub tak: Jeśli zdobędziesz... Bo, pigwy bardzo rzadko można spotkać na straganach, przynajmniej u nas. Pigwę trzeba zdobyć. Albo też ma się krzaczek (albo krzaczki jak my:)), albo trzeba szukać. Naprawdę warto!
poniedziałek, 28 października 2013
Ciekawe czy…
Jest taka forma witaminy C, która w czasach głębokiego kryzysu była na wyciągnięcie ręki. Dziś trochę zapomniana., choć w naszym ogrodzie była zawsze, a herbata z nią jest przepyszna.
Bo kwiaty jego jak najpiękniejsze obrazy, a owoce pełne samego dobra…
Ciekawe czy zgadniecie o jaki owoc chodzi…. A więcej już niebawem….:)
czwartek, 24 października 2013
Jabłka z marcepanem pod cynamonową kruszonką
Bywają takie dni, że myśl o szarlotce nabiera obsesyjnego znaczenia. Nagle jabłka dostrzegam wszędzie: bilbord, warzywniak, reklama ciasta przed cukiernią. Każdy warzywniak rzuca się w oczy, a kolorowe jabłka zaczynają wołać: ja…., weź mnie, jestem najlepsze…! Na widok każdego czuję jego zapach podczas pieczenia. To nic, że najbardziej lubię te świeże jesienne jabłka, nie mówiąc o tych zrywanych prosto z drzewa, albo podnoszonych z pod jabłonki i wycieranych rękawem… Teraz chcę domowej szarlotki pachnącej cynamonem. Tego niepowtarzalnego połączenia masła, mąki, cukru, cynamonu i jabłka. Wizyta w cukierni byłaby jakimś rozwiązaniem, ale przecież nie tego chcę. Wizyta w kawiarni…, tam też nigdy nic nie wiadomo (no…, chyba, że byłabym pewna tego, co dostanę, a nie jestem…) poza tym nie mam czasu. Wiem, czego chcę, ale nie chcę też czekać. Moja niecierpliwość sięga kręgosłupa lędźwiowego… Chcę teraz, zaraz, już… ! I nie chcę czekać aż kruche na szarlotkę nabierze mocy w lodówce…
Też tak czasem macie?
Kiedy tak właśnie mam, robię jabłka pod kruszonką. Prosto i szybko. Właściwie najszybciej jak się da. Jabłka w domu mam zawsze. Mogę powiedzieć, że są podstawowym składnikiem mojej diety. Teraz przepyszne jonagoredy z naszego ogrodu, więc główny składnik pod ręką.
Zatem kroję jabłka w kostkę, skrapiam sokiem z cytryny, wrzucam do naczynia do zapiekania i robię kruszonkę z cynamonem… Voila! Zapach w domu nieziemski… Obsesyjne myśli zanurzam w nim po brzegi… Przez pół godziny przebieram nogami i co jakiś czas patrzę, czy to już, czy kruszonka wystarczająco zezłocona.
Ostatnio robię ja z marcepanem.
Po półgodzinie, kiedy stwierdzam, że wszystko jest tak, jak należy, wyciągam ciasto tryumfalnie z piekarnika. Łyżką nakładam sobie słuszną porcję, dodaję kwaśnej śmietany i jestem w siódmym niebie…
Jabłka z marcepanem pod kruszonką
6-7 jabłek
sok z jednej pomarańczy, albo cytryny
300 g marcepana
80g cukru trzcinowego
80g mąki orkiszowej 650 (albo pszennej)
80g masła
łyżeczka cynamonu
cukier puder do dekoracji
1. Obrane jabłka pokrój w kostkę i wymieszaj z sokiem z pomarańczy, albo cytryny.
2. Zetrzyj marcepan i wymieszaj go z jabłkami.
3 .Mąkę, cukier, masło i cynamon połącz jak na kruszonkę (w grudki).
4. Jabłka z marcepanem włóż do żaroodpornego naczynia, posyp kruszonką i zapiekaj 30 minut, aż powierzchnia kruszonki będzie złota. Podawaj z kwaśną śmietaną, albo bez…, z lodami, albo bez…, podawaj tak, jak lubisz.
Wszystkiego jak najsmaczniejszego!
niedziela, 20 października 2013
Papryka czekoladowa nadziewana kaszą gryczaną i kurkami w sosie śmietanowym
Uroda jesieni nie mija jeszcze, choć liście w większości straciły kolor moich oczu. Teraz są ciepło - wesołe i pogodne jak fasady i dachy kamienic na starych rynkach, albo wysuszone staruszki ze śmiejącymi się oczami. Taka piękna przemijalność. Na rogach ulic jeszcze gdzieniegdzie można zachwycić się bukiecikami z ostatnich jesiennych kwiatów i dostać zielonki, rydze, podgrzybki, resztki prawdziwków i kurek, jak dzisiaj, których obecności się dziwię, ale pan mówi, że to przywiezione z południa, bo tam cieplej… Wierzę, bo widzę i biorę.
U progu restauracji, sklepów i kwiaciarń rozsiadły się dynie, kolorowe chryzantemy, eleganckie wrzosy i ozdobne kapusty. Nie opieram się jednemu z tych zaproszeń i w końcu nie mogę się zdecydować czy wrzos, czy pokrzywka jakiej jeszcze nigdy nie widziałam…? W wreszcie wybieram tę drugą, przecież wrzos mam w donicy na tarasie. Wychodzę z kwiatem i jeszcze szerszym uśmiechem niż zwykle. Jest pięknie sucho i słonecznie.
Sobotnie przedpołudnie aktywnie, bo dwie godzinki fitnessu dla babeczek, które łikendują w Dźwirzynie. Najpierw wylewam z nich siódme poty na aerobiku, później łagodnieję na pilatesie. A po zajęciach obiad, gdzie obowiązkową przystawką było tiramisu z wątróbki i kaszanki – takie wymyślne, ale całkiem dobre.
Po obiedzie wdycham zapach mchu z nadmorskiego lasu, zbiegam ścieżką po wydmach i razem z mewami, chodząc brzegiem morza, słucham delikatnego szumu fal, wędruję ciepłym krajem, malachitową łąka morza, patrzę jak dzień liże morze słodką grzywą fal i wyszukuję korale jarzębiny w okolicach wydm a pejzaż w powieki miękko wsiąka… (tutaj zdjęcia)
A dziś przychodzę pokazać Wam swoje czekoladowe papryki, które przywiozłam od mamy. Wczesną wiosną kupiłam nasionka tej papryki bo lubię smakować nowe, nieznane. Eksperyment, który od początku prowadziła mama był bardzo obfity – kto tylko się napatoczył dostawał paprykę i…. zachwycał się jej kolorem. Papryka jest czarna na zewnątrz, ale w środku zielona. Bardzo dobra zaraz po zerwaniu z krzaka, ale nie tak słodka jak czerwona. Po upieczeniu, czy ugotowaniu, traci czarny kolor zmieniając go na zielony tak, jak czarna fasolka. Szkoda. Czyli kolejny owoc do kolekcji: “jak kameleon”. Paprykę nadziałam kaszą gryczaną i kurkami. Podawałam z fasolką z… zamrażalnika. Danie jest bardzo łatwe do przyrządzenia i robi wrażenie na jedzących – przetestowane kilkakrotnie. Świetna alternatywa dla klasycznej faszerowanej papryki zapiekanej z mięsem.
Papryka zapiekana nadziewana kasza gryczaną i kurkami z cebulką
6 średnich papryk
180g kaszy gryczanej
1 łyżka iliwy do kaszy
6 łyżek masła
2-3 łyżki oliwy
100ml śmietany 30%
400 g kurek
2 średnie cebule
3 łyżki drobno posiekanej zielonej pietruszki
sól, pieprz do smaku
oliwa do pieczenia
1. Kaszę zagotuj pod przykryciem w osolonej wodzie z jedną łyżką oliwy, odmierzając filiżankami, w proporcji jedna część kaszy i dwie części wody, (czyli jedna filiżanka kaszy, na dwie wody). Jak tylko kasza zagotuje się, odstaw- kasza w tym czasie wchłania wodę i pęcznieje. Po 10 min. jeszcze raz doprowadź do zagotowania i znów odstaw.
2. Papryki umyj i odetnij im “czapeczki”.
3. Piekarnik ustaw na 180°C
4. Kurki najpierw oczyść szczoteczką lub pędzelkiem i opłucz na sitku, następnie osusz ściereczką bądź papierem.
5. Cebulę pokrój w drobną kostkę
6. Na dużej patelni roztop połowę ilości masła, połowę oliwy i lekko zrumień posoloną cebulę . Wymieszaj i smaż przez około 2 minuty.
7. Dodaj pozostałe masło, oliwę i kurki - smaż na średnim ogniu przez około 5 minut. Wlej śmietankę, dodaj pietruszkę, wymieszaj i gotuj przez około 2 minut aż sos lekko zgęstnieje. Dopraw solą i pieprzem
8. 3/4 kurek połącz z kaszą gryczaną, wymieszaj delikatnie i nadziej tym nadzieniem papryki. Papryki włóż do naczynia żaroodpornego lub garnka bez plastikowych dodatków. Wlej mniej-więcej 1,5 cm oliwy. Wstaw do piekarnika pod przykryciem i piecz 1 godz.
9. Podawaj z pozostałym sosem z kurkami. Jeśli jest za gesty dolej wody i ewentualnie dopraw.
Dobrej niedzieli dla nas wszystkich i smacznego obiadu, albo pysznej kolacji!
środa, 16 października 2013
Łikendowe okruchy jesieni. W ogrodzie.
Lubię kiedy budzi się dzień, a my piejemy kawę na balkonie wciąż jeszcze w szlafrokach. Poranek, to moja ulubiona pora dnia. Taki czas, kiedy czuję, że potrafię naprawdę oddychać. Światło wstającego dnia jest jak balsam dla mojej duszy, a bezchmurne niebo i rześkie powietrze nastrajają pozytywnie, nawet jeśli w perspektywie mam pracowity dzień.
Ona wstaje wcześniej, siedzi w ciszy i słucha jak budzi się świat rozwiązując… krzyżówki. Ja zamieniam kilka zaspanych jeszcze słów na dzień dobry i idę wstawić wodę. Kilka minut później razem pijemy kawę i słuchamy budzącego się poranka nic nie mówiąc.. Po kilku chwilach wracam do kuchni i kroję nam po kawałku nie napoczętego jeszcze sernika, który się piekł poprzedniego wieczoru, w czasie kiedy kisiłyśmy kapustę. Tym razem nie 50 kilo, jak w zeszłym roku, a jakieś 30… Do tego 3 całe główki na spód – na gołąbki najlepsze na świecie z kiszonej właśnie…
Właściwie się wyspałyśmy, skoro każda z nas wstała bez budzika… Jeszcze tylko zbudzić Najmłodszego…, bo przecież dziś ostateczne sprzątanie ogrodu przed…zimą.
Zatem jeśli macie ochotę, zapraszam Was na spędzenie bardzo przyjemnego dnia w naszym ogrodzie, a w zasadzie w ogrodzie mojej mamy, którego jestem tylko łikendowym gościem. To już moja kolejna propozycja wspólnego spaceru po ogrodzie. Poprzednie znajdziecie w zakładce “niekulinarnie”. Zróbcie sobie herbatę malinowską, albo dobrą kawę...
Zanim ogród zacznie przechodzić w stan uśpienia, które tuż tuż..., trzeba poświęcić mu trochę pracy, aby wiosną znów móc cieszyć się jego pięknem, żyzną glebą, pięknymi kwiatami i relaksującym klimatem.
W drodze do ogrodu, do którego mamy 10 km, układamy plan co kto…, co po czym… i kiedy…,
a w czasie jazdy towarzyszy nam słońce i niebo takie, jakiego w mieście nigdy…
A później, po przyjeździe spojrzenia na całą gamę detali, które przyciągają wzrok: drobne świeże stokrotki wśród suchych liści, miechunki jak odblaskowe światełka, wyliniałe drzewo czarnego bzu, które tak niedawno przecież kwitło…, sieci pajęcze rozpostarte między krzewami, zardzewiałą starą bańkę na mleko, która od dawna jako donica dla aksamitek służy, kosz ozdobnych dyń, co to w pobliżu garażu malowniczo wygląda, ostatnie kwitnące pąki róż, wyschnięte liście winogron jak nietoperze (to już…?), pastelowo-różowe chryzantemy, którym przy jesiennej aurze wiedzie się całkiem dobrze i fioletowe marcinki, co jeszcze żółtym oczkiem wesoło mrugają do słońca. I tak mogłabym bez końca…, i może nie każdy by się zachwycił, ale to moje, nasze, swojskie, znajome.
W każdym razie wiemy już co komu zostało przypisane i każdy z nas rusza do swojej pracy. My do malin, a Najmłodszy w tym czasie zajmuje się bardzo poważną sprawą - naprawia bojler, bo problemy z wodą są i daje radę, bo Najmłodszy sprytny jest i zawsze dokładnie potrafi zająć się technicznymi sprawami.
Zatem zakładamy kalosze i rękawice, bierzemy narzędzia i idziemy ciąć maliny, na które już czas…
W mieście nie ma potrzeby zakładania kaloszy, nawet jeśli taka moda… Tutaj zakładasz takie takie gumowce i nie martwisz się czy porysujesz, ochlapiesz, czy wejdziesz w błoto, czy w ziemię świeżo skopaną albo w mokrą trawę od której wilgoci w zwykłych butach tylko katar…
A wokół nas liście. Jedne wirują z wiatrem, albo próbują ukryć się w rynnie. Inne stabilnie strzegą letnich pozycji wciąż, jakby nieświadome, że niebawem najdzie ich czas… Tymczasem cieszą oczy i ubarwiają świat dokoła nas.
Po drodze, zaraz za płotem, zrywam i zjadam ostatnich siedem truskawek, których kwiaty wciąż kwitną nieświadome nadchodzącej zimy...
Maliny rosną w prawym rogu, na końcu ogrodu. Są takie wysokie, że ponad nimi wystają nam tylko głowy… Myślę, że gdybym teraz była dzieckiem (często wydaje mi się, że nadal nim jestem…)…, mogłyby być świetną kryjówką do robienia jedzenia kukurydzy albo groszku, albo maleńkich 3-centymetrowych ogórków…
Zanim radykalne cięcie, zrywamy maliny z dolnych gałązek, te, których wrześniowy mróz nie chwycił. Później tniemy łodygi 20cm nad ziemią układając je wzdłuż na grządkach tak, aby okryły obcięte końcówki. Taki stan rzeczy zostanie na zimę, a wiosną wysuszone łodygi zostaną spalone.
Pracujemy, gadamy, wspominamy, decydujemy i planujemy jak zwykle…, zrzucając kolejne ciepłe warstwy, w które jesteśmy ubrane, a takie mamy widoki za płotem:
Taka perspektywa w zasięgu ręki porusza mnie zawsze i najzwyczajniej cieszy. Co ja zrobię, że rozczulają mnie pasące się krowy….? Ile ja im już w życiu zdjęć narobiłam… Albo żurawie, z którymi nawet “pogadać się” da…, czy w końcu to stado saren, które często tak blisko… Rozczula, bo chciałabym częściej przy pracy, czy z kubkiem kawy w ręku podziwiać taki widok. Cieszy, bo choć czasem mogę się pozachwycać mając świadomość, że są tacy którzy nigdzie, nigdy takich zwyczajnych przeżyć nie doświadczyli… Niby tylko tyle, bo pole, las i zwierzęta, a przecież AŻ tyle. Jak dla mnie AŻ TYLE, bo ten pozornie błahy widok niesie spokój i jednocześnie odpowiada na pytanie co jest dla mnie ważne.
Po malinach mama do segregacji cebuli, czosnku i do innych zadań, które sobie wyznaczyła, a ja mam czas na zrywanie pigwy (a właściwie owoców pigwowca, bo to zasadnicza różnica), na którą jeszcze przyjdzie pora na blogu…
Gdzieś w trakcie pracy przerwa na obiad przygotowany przez mamę. Jemy mocno wysmażoną wątróbkę z cebulką i sałatkę w postaci pomidorów z czosnkiem, a dla chętnych ziemniaki. Później wracamy do pracy, a po jakimś czasie pijemy kawę i raczymy się wcześniej wspomnianym sernikiem i tegorocznym sokiem malinowym.
Później trochę wspólnej pracy przy jabłkach, których w tym roku 10 razy mniej niż w zeszłym, ale na kilka szarlotek wystarczy:).
Gdzieś między jednym kursem na ogród, a kursem na strych, czy do warsztatu, fruwają rusałki pawiki jak małe energetyzujące liście, choć w zasadzie swoim wyglądem chcą odstraszyć potencjalnego wroga “mrugając “ złowieszczo pawimi oczkami. Cieszą mnie tym bardziej, że to ich ostatnie chwile przed wejściem w stan hibernacji. Za moment zaczną szukać zacisznych, w miarę ciepłych, miejsc na zimowisko.
Zostawiłam motyle z ich sprawami i spijaniem resztek nektaru, zerwałam ostatnie papryki i pomidory ze szklarni, powyrywałam pozostałości krzaków,
następnie ją podlałam 40-stoma wiadrami wody, bo sucho było jak pieprz a później skopałam… Uff…! Było gorąco…
Ale warto było, bo satysfakcja po takiej ciężkiej robocie gwarantowana. A to, że wieczorem nie bardzo wiedziałam jak się nazywam… to…, to już zapomniałam;). W każdym razie wypociłam bzdury, głupie myśli i różne tam takie co to głowę zaśmiecają. Gleboterapia wyśmienitym lekarstwem na... wszystko…! oprócz kręgosłupa ma się rozumieć (pamiętaj: "przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania lub skonsultuj się...")
Pod koniec dnia bilans wyszedł na Wielki Plus, bo plan został zrealizowany ponad normę: maliny ścięte, warzywa i owoce zerwane i posegregowane, bagażnik załadowany (część do domu, część dla mnie), bojler naprawiony a szklarnia skopana (tego elementu nie było w planie, mama chciała to zrobić w poniedziałek), a my wróciliśmy do domu zmęczeni, ale zadowoleni. Zatem ogrodowy porządek na zimę jest:).
Teraz korzystam z pierwszej wolnej chwili i przesyłam Wam ten “zdjęciotok” pełen mojej jesiennej radości!
Dziękuję Wam za wspólne chwile w naszym ogrodzie:).
Do następnego!
Subskrybuj:
Posty (Atom)