poniedziałek, 30 marca 2015
Trufle daktylowo-migdałowe w mgiełce z karobu, czyli chleba świętojańskiego
Jak dobrze z tym przestawieniem czasu. Wreszcie zegarek w samochodzie mi się nie śpieszy… W garażu ktoś naśmiecił. Mogłam ominąć, zostawić. Pomyślałam, że mam szansę… Pozbierałam papierzyska i patyczki od lodów i… poczułam się lepiej. A marzec taki kapryśny jak zwykle. Chyba dobrze, że już się kończy, chociaż nie, bo znowu sobie uświadamiamy, że jak to, że już..? A przecież dopiero był Sylwester… Ale tak źle znowu z marcem nie było, bo przecież najpierw pogłaskał nas ciepłymi temperaturami. Książkę czytałam dwa razy na zalanym słońcem tarasie. Teraz niestety zalewa ten taras deszczem i smaga wiatrem, więc tylko przeczekać i zaszyć się w domu, pijąc dobrą kawę i wino, a do tego chrupać co tam kto lubi. No…, tak chciało by serce, czy tam lenistwo, ale co na to spodnie…? U mnie balans, bo ja się nie lenię. W sobotę ulepiłam trufle, o których za momencik, a w niedzielę zapisałam się na pierwszy w moim mieście Bieg na 6 łap. Dostałam miłego całuśnego pieska o wdzięcznym imieniu Dzwoneczek i poszłyśmy pobiegać. Ona na czterech, ja na dwóch. Dzwoneczek to dziewczyna. Przebiegłyśmy razem z dwoma innymi pieskami i ich Towarzyszami 12 km w lekkiej mżawce. Dzwoneczek ciągnęła niestrudzenie, a każdy krzaczek i słup był jej. W drodze powrotnej już na spokojniej, bo obwąchana droga, była już oczywista, ale smycz i tak ciągle była napięta. Pogadałyśmy sobie trochę, trochę się pobawiłyśmy, także już mam nadzieję na nasz następny piękny raz, może w bardziej sprzyjającej aurze.
Teraz słowo o truflach. Trufle, o których mowa, powstały z kombinacji na spód sernika, do którego podchodzę już 2 raz. Sernik jest z ziemniakami ze starego przepisu. Bardzo dobry. Za mącznym, pieczonym spodem nie przepadam, więc zawsze coś kombinuję. Czasem robię bez spodu, ale temu akurat sernikowi to nie pasuje. Ciągle nie mogę go sfotografować, bo zawsze coś… Tym razem wszystko było ok., był idealny, ale kiedy go wyjmowałam z obręczy, tak niefortunnie mi się wysmyknął, że spadł… masłem do dołu… Część nadawała się nawet do zjedzenia, ale niestety nie do pokazania, także na sernik z ziemniakami trzeba będzie poczekać. Z sernika nici, ale, aby nie było tak o suchym pysku z takich samych składników jak spód, ulepiłam trufelki, które są sumą samego dobrego, bo są tu daktyle i siekane prażone migdały i karob, albo kakao jeśli wolicie.
Karob, czyli chleb świętojański, albo chleb św. Jana (czyli szarańczyn strąkowy, drzewo karobowe lub ceratonia) rośnie w bardzo ciepłym klimacie. Wzmiankę o szarańczynie możemy znaleźć w Piśmie św. we fragmencie dotyczącym Jana Chrzciciela “ żywił się szarańczą i miodem leśnym”. Wbrew skojarzeniu, wymieniona przez ewangelistę, szarańcza to nie owad – szkodnik, ale strąki szarańczyna. W tamtych czasach była to roślina pogardzana, pastewna. I tak wspomniane strąki jadł syn marnotrawny z przypowieści Jezusa: pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał." (Łk 15, 16). Jego niezwykłe wartości odżywcze często ceni się wyżej niż kakao. Ziarna karobu, schowane w długich strączkach zwisających z drzewa, są źródłem białka, magnezu, żelaza, wapna, węglowodanów i fosforu. Czyli tego, co potrzebne do prawidłowego funkcjonowanie każdego organizmu ludzkiego. Karob w proszku wykorzystywany jest w przemyśle spożywczym jako substytut czekolady. Zmielone, suche strąki są słodkawym, brązowym proszkiem w smaku bardzo zbliżonym do kakao, w związku z tym stosowany jest jako wegański zastępnik kakao, kawy i czekolady. Choć smakiem i wyglądem podobny jest do kakao, nie zawiera kofeiny i teobrominy oraz kwasu szczawianowego, blokującego prawidłowe wchłanianie wapnia. Tyle fakty. Miałam kiedyś okazję spróbować samych strączków, a raczej fasolek otoczonych kwaskowatą masą przypominającą konsystencję daktyli, której długotrwałe ssanie pozwalało wydobyć słodki smak. Jadłam również cukierki karobowe ręcznie robione. Kosztowałam też nawet nalewki z karobu, która przypominała dobrze odstaną nalewkę pigwową o głębokim smaku. Także ja jestem na tak, jeśli chodzi o ten smak.
Trufelki robi się niezwykle szybko. Ot miksowanie daktyli, prażenie migdałów i lepienie kulek, lub kształtów jakich dusza zapragnie. Pamiętajcie tylko, aby daktyle nie były wysuszone, bo nic się nie uda. Najlepiej gdyby były świeże, albo suszone tak, że będą mocno wilgotne (moje były prosto z Egiptu). A jeśli już masz tylko takie suche, a trufli się chce..., to zalej je gorącą wodą, odcedź po pół godzinie, i wtedy użyj. Nie musisz nic piec, ani gotować. Nie dodajesz mąki, cukru, ani jajek. Brzmi ciekawie? To do pracy :).
Trufle daktylowo-migdałowe w karobowej mgiełce
300 g wypestkowanych świeżych daktyli
100 g siekanych migdałów
3-4 łyżki karobu albo kakao
1. Migdały upraż na suchej patelni cały czas pilnując i mieszając, aby się nie przypaliły.
2. Daktyle zmiksuj.
3. Wymieszaj oba składniki (ręcznie). Otocz je korabem. Najlepiej wrzucając korab do miseczki, później włóż do niej daktylowe kuleczki i kilkakrotnie podrzuć nimi w miseczce tak, aby całe pokryły się proszkiem.
I już…!
sobota, 28 marca 2015
Słodka sobota.
poniedziałek, 16 marca 2015
Beza Pavlowa z karmelizowaną w miodzie pomarańczą i prażonymi migdałami
Za 5 dni wiosna..! Ta wiadomość nastraja mnie tak pozytywnie jakby miało się wydarzyć NIEWIADOMOCO. To oczekiwanie ma w sobie niezwykły ładunek emocjonalny. Może trochę kiczowaty i dziecinny…, a może to po prostu wrażliwa część mojej duszy...
Wiosna wdziera się wszędzie. Choć wiąż jeszcze królują przebiśniegi i wesołe krokusy, to co dzień dostrzegam kolejne zielone listki, które coraz odważniej wydostają się ze szczelnych pączków. Na łąkach widziałam bazie, szczaw i pierwsze zawiązki podbiału. Oczyszczając taras i zobaczyłam, że pod wyschniętym tymiankiem zaczęła kiełkować mięta. Zerwałam dwie 3- centymetrowe gałązki, roztarłam je leciutko w dłoniach i włożyłam prosto do ust. Czułam się tak, jakbym właśnie zjadała pierwsze, jeszcze miniaturowe, ogórki, bo zielone, świeże gałązki były pełne wyjątkowej delikatności i smaku, której można doznać wraz z pierwszym pomidorem, pierwszą truskawką lekko opiaszczoną, czy marchewką świeżo z ziemi wyciągniętą, albo pierwszym gryzem pysznego chleba i pierwszym łykiem dobrego wina .
Jest pięknie i ciepło, a ja zachwycam się tym powtarzalnym zjawiskiem jak mała dziewczynka. Co roku tak samo intensywnie na nie czekam i przez skórę czuję, że w przyszłym i w następnym roku powtórzy się identycznie. I tak do 80-siątki, 90-siątki, albo 100-ki :) :) :).
Wiosna zagląda słońcem, niebieskim niebem i myślami o sukienkach w kwiatki, a poranne gołębie gruchają zupełnie tak samo, jak w pełni lata.
Tą zbliżającą się wiosną się cieszę jak.. nie wiem co…!, ale nadal korzystam z zimowych pomarańczy. W lodówce zostało mi jeszcze kilka-naście. Przeważnie robię z nich sok, bo jestem uzależniona od witaminy C, czyli od prób i starań…, aby stać się… czarującą. Trochę karkołomne tłumaczenie, ale tak, tak, ha, ha…, cytrusy to przecież wit. C i karoten, wspaniałe przeciwutleniacze czyli duet zapobiegający starzeniu się. Do tego jeszcze potas, wapń i fosfor, czyli samo dobro, dzięki któremu możemy być zdrowsi i bardziej promienni.
Dziś przychodzę z banalnym przepisem na bezę z czerwonymi pomarańczami. Wiem, wiem, że najpierw wytoczyłam pomarańcze, teraz słodką armatę..., ale takie uroki, jak by nie było, końca zimy. Obiecuję, że się poprawię, a tymczasem... Beza jest chrupka dzięki wysuszonemu spodowi i jednocześnie miękka, a to jest zasługą jej piankowego wnętrza oraz serka mascarpone połączonego z bitą śmietaną. Słodycz bezy zrównoważyłam kwaskowatością pomarańczy i wyjątkowością prażonych migdałów, które po tym zabiegu stają się słodkie i miękkie. Tak dobre, że zasługują nawet na bycie osobna przekąską. Pomarańczy nie zesmażyłam na wiórki, więc wciąż mnóstwo w nich wit. C, a gdyby do takiej porcji bezy dodać szklankę soku pomarańczowego, to już będzie balans doskonały. Pomarańcze, mimo miodu, pozostają kwaskowe.
Beza z karmelizowaną w miodzie pomarańczą i prażonymi migdałami
4 białka
szczypta soli
200 g drobnego cukru
łyżka mąki ziemniaczanej
łyżka octu jabłkowego (albo winnego)
krem:
250 g serka mascarpone
250 g śmietanki 30-36%
1 łyżka cukru
pomarańcze:
2 -3 małe pomarańcze
3-4 łyżki miodu
podpieczone migdały (3-4 minuty smażone na patelni)
1. Piekarnik nagrzej do 120°C.
2. Blachę wyłóż papierem, na którym narysujesz 20 cm okrąg.
3. Ubij białka ze szczyptą soli na niezbyt sztywną pianę, następnie dodawaj cukier po 1 łyżce dokładnie go ubijając. Beza musi być gęsta, błyszcząca i sztywna. Pod koniec dodaj mąkę ziemniaczaną oraz ocet i ubijaj jeszcze przez minutę.
4. Pianę wyłóż na narysowany wcześniej okrąg i delikatnie ukształtuj podnosząc jej brzegi ku górze.Wstaw do piekarnika i po 10 min. obniż temperaturę do 100 stopni. Piecz = susz dalej przez 80 minut. Zostaw do ostygnięcia. Bezę możesz przygotować dzień, lub dwa wcześniej.
Podczas pieczenia bezy przygotuj krem: Ubij śmietanę z łyżką cukru i osobno ubij mascarpone – za pomocą szpatułki połącz obie masy. Krem rozsmaruj na ostudzonej bezie..
I pomarańcze: Pokrój pomarańcze na plasterki. Na patelni rozgrzej miód i na rozgrzanym smaż pomarańcze. Ostudź. Wyłóż na krem rozlewając jednocześnie sos, który powstał. Posyp podpieczonymi migdałami.
wtorek, 10 marca 2015
Kotleciki z fasoli z sosem pomidorowym
W kalendarzu 10 marca. Słońce, już od rana obiecująco zagląda do moich okien. Jesienny korzeń pietruszki otrząsnął się ze śniegu i wypuszcza piękne, intensywnie zielone listki. W mojej tarasowej skrzyni dziś posadziłam małą cebulkę. Poza tym przywiozłam agrowłókninę i mam zamiar posiać rzodkiewki. Będę je nią przykrywać na noc.
Sąsiadka z naprzeciwka wykorzystuje ten energetyczny czas myjąc okna z wielką werwą. Tym działaniem wywołuje we mnie swego rodzaju poczucie winy. Też chciałabym, ale teraz nie mogę. Człowiek tyle by chciał na raz, a rzeczywistość trochę szczuplejsza i nie pozwala ogarnąć wszystkiego. Mój żal miesza się z obietnicą złożoną samej sobie, że i ja to zrobię. Jeszcze w tym tygodniu. Słowo harcerza… byłego.
Tymczasem przychodzę do Was z bardzo łatwymi kotlecikami z fasoli. Przepis na kotleciki jest przepisem mojej mamy. Zajadam się nimi od czasów liceum i od dawna sama je robię. Zazwyczaj przygotowuję je na obiad, ale na kolacje też będą dobrą propozycją. Są łatwe i bardzo pożywne. Fasola, pełna dobrego roślinnego białka, to produkt, który zazwyczaj gości w naszych szafkach. Pozostałe składniki są tak banalne, że jestem pewna, iż dziś, albo jutro, popędzicie zalewać fasolę. Ze składników, które proponuję wychodzą cztery porcje, ale lepiej zrobić z podwójnej ilości fasoli, aby… drugi raz nie musieć myc maszynki (chyba, że ktoś bardzo lubi tę czynność). Kotleciki bardzo dobrze komponują się z sosem pomidorowym, w najlepszej jego wersji z własnego przecieru pomidorowego, ale ten ze sklepu też się sprawdzi. Surówka z kiszonej, czy świeżej kapusty również będzie pasować, albo np. drobno pokrojony młody imbir (ten do suszi), który jak dla mnie jest idealną kompozycją. Każdy z tych smaków fantastycznie zbalansuje łagodność fasoli. Do fasoli możesz dodać jajko ku lepszemu połączeniu składników, ale nie jest to konieczne. W wersji wegańskiej, jeśli fasola nie będzie się kleić, dodaj łyżkę, albo dwie ciepłej wody. Sos pomidorowy podany tutaj wspaniale pasuje też do smażonej ryby.
Kotlety z fasoli
4 porcje
2 szklanki fasoli
2 średnie cebule
2 średnie marchewki
jajko (opcjonalnie)
sól, pieprz
suszony tymianek albo wschodnia przyprawa zaa`tar
1. Fasolę zalej gorącą wodą dzień wcześniej (albo dwie godziny przed planowanym gotowaniem). Następnie usuń wodę i zalej fasolę świeżą, gorącą wodą. Wodę posól (3/4 łyżki soli) i gotuj tak, aby fasola pozostała lekko twarda, nie dopuść aby rozpadła się całkowicie. Ugotowaną odcedź i przekręć prze maszynkę.
2 W trakcie kiedy fasola się gotuje podsmaż drobno pokrojoną cebulę (w obecności soli) tak, aby pozostała szklisto-zrumieniona. Odstaw.
3. Obrane marchewki zetrzyj na tarce o cienkich oczkach.
4. Przekręconą przez maszynkę fasolę, cebulkę i marchewkę połącz. Dodaj sól i pieprz do smaku oraz trochę suszonego tymianku lub zaa`taru. Dal lepszego połączenia składników dodaj całe jajko, albo 1-2 łyżki wody. Uformuj kotleciki maczając ręce od czasu do czasu w ciepłej wodzie.
5. Smaż na rozgrzanej patelni na mieszance tłuszczów (najlepiej olej, masło i smalec) w jednakowych proporcjach przez 1-1,5 minuty z każdej strony.
Podawaj sosem pomidorowym, albo z ulubioną surówką.
Sos pomidorowy
500 g przecieru pomidorowego (z własnego wyrobu lub z puszki)
2 nieduże główki czosnku przeciśniętego przez praskę lub bardzo drobno pokrojonego
2 średnie pokrojone w kostkę i usmażone na dwóch łyżkach oleju cebule
1 marchew potarta na dużych oczkach i usmażona na dwóch łyżkach oleju
1/2 – 3/4 litra ciepłej wody
1-1,5 łyżeczki cukru, sól, pieprz bazylia do smaku
1. Najpierw usmaż cebulę, następnie OSOBNO marchewkę. Odstaw.
2. Przecier wylej na patelnię, dolej wody (najpierw pół litra, jeśli trzeba dodaj więcej, wszystko zależy od gęstości bazowego sosu pomidorowego), dodaj cebulę i marchewkę, czosnek i sól. Gotuj to wszystko na wolnym ogniu ok. 25 minut. Pod koniec dodaj cukier, bazylię i ewentualnie pieprz. Gotuj jeszcze pięć minut. Podawaj z kotlecikami fasolowymi.
piątek, 6 marca 2015
Szczęśliwe ptaki mojej mamy i jajka, które dostanę tylko od Niej
Z moją mamą przez telefon rozmawiam dość często, w końcu, do niedawna, co miesiąc płaciłam za tę swobodę dodatkowe “10 zł na stacjonarne”, ale od dwóch tygodni moja mama jest posiadaczką “smyczy”, czyli została właścicielką telefonu komórkowego. Wracając do rozmów… czasem są tylko informacyjnie, czasem emocjonalne, a czasem takie dłuższe jak należy, jak z mamą – wiadomo. Zazwyczaj gdzieś w środku rozmowy pada pytanie:
- A jajka jeszcze masz?
Odpowiadam w zależności od stanu posiadania. Jeśli mówię NIE, w odpowiedzi słyszę: To przyjeżdżaj. Jeśli TAK, to dziwi się dlaczego tak długo. Ostatnio jednak odpowiedziałam: “I NIE i TAK”, bo 10 jajek dostałam od znajomych, którzy to otrzymali je od swoich znajomych hodujących wolno biegające kury.
- Mamuś, ale te jajka wpadają w taki czerwonawy kolor… Nie są brązowe, takie wiesz, ładnie brązowe, albo takie jasne, delikatne, jak Twoje, ale takie sino czerwonawe, a żółtka bladzieńkie…
- Paszę, nic tylko paszę dla kur dają - kwituje mama. Dobrze, że pozwalają kurom latać wolno, kontynuuje, ale i tak karmią je byle czym. Pewnie jakaś “pasza dla niosek”. A przecież kurom trzeba dać witaminy: jabłka dać, dynię zetrzeć, burakiem poczęstować i cebulę od czasu do czasu pokroić, kaszy gryczanej ugotować. Albo rzucają im suche ziarno… Kury je lubią, ale tak ciągle nie można... A przecież jest zima, kury nie mogą tak tylko suchym dziobie… A ty wiesz jak te moje jabłka wpierniczają…??? Jak małpy kit…! Ale przekroić trzeba księżniczkom, bo inaczej nie ruszą... Kokoszki-smakoszki.
Teraz, zimą, dieta kur jest uboższa w zieleninę (ani nie mogą jej same nadziobać, ani nie można im rzucić takich choćby liści buraków, albo zielska wyrwanego podczas plewienia, a ziemia twarda i z robakami kiepsko…). Rano mama parzy im pszenicę, albo ziemniaki i daje z warzywami wspomnianymi wcześniej, w południe daje ciepłe mleko z wodą, a wieczorem już samą podgrzaną pszenicę. Pewnie, że jest przy tym trochę roboty, ale teraz nie ma ogrodu, więc pozostają tylko te podopieczne, jak śmiejemy się z moim bratem. Albo spacerówki, albo ptaki. Co dla niektórych czasem brzmi całkiem śmiesznie, kiedy na pytanie gdzie mama, któreś z nas odpowiada “poszła nakarmić ptaki”. A propos ptaków, trzeba je chronić przed jastrzębiami, bo krążą, i jak nie widzą ludzi, co często dzieje się zimą, to skłaniają się ku zagrodom, szukając pożywnych kąsków. Póki co nie było żadnego porwania, mama czuwa.
Zatem moja mama ma kury. Od roku, a właściwie od marca zeszłego roku. I troszczy się o nie i czasem nawet z nimi gada, jak nikt nie słyszy. Nie wiem o czym…, ale kury odpowiadają (sama próbowałam…) myślę, że to mogą być bardzo ludzkie rozmowy, choć z zewnątrz może się wydawać, że to monolog…, albo takie tam… W przypadku kota brzmiało to mniej więcej tak:”Co mi wchodzisz pod nogi, mały człowieku… tfu…! kocie… co mi wchodzisz pod nogi kocie…”. Dalszego ciągu nie było, bo mama słyszała, że nadciągam, ale każdy kot i każda kura (albo kogut) zawsze to jakaś żywa, bratnia dusza, z którą można podzielić się emocjami, spostrzeżeniami czy też zwyczajnie się wyżalić, jak sądzę.
Pamiętacie post KLIK, w którym mówiłam, że dom po dziadku trzeba będzie sprzedać? Dzień po opublikowaniu postu, mama zadzwoniła do mnie śmiejąc się tajemniczo. Przy czym trzeba dodać, że mama z internetu nie korzysta, a blog pokazuję jej tylko wtedy, kiedy jestem w domu, więc nic o moim oficjalnym żalu nie wiedziała. Powiedziała, że zamówiła kurczaki. Nie było tej konkretnej rasy, którą chciała, więc wzięła jakie były. Jechałam wtedy samochodem i myślałam, że padnę z wrażenia, ze dziwienia i swego rodzaju radości, która udzieliła mi się przez jej radość, bo to była informacja dla mnie, że w najbliższym czasie nie ma co mówić o pożegnaniu się z domem. Wiadomo było, że kury tam zamieszkają (no, w kurniku, oczywiście), ona do nich będzie codziennie dojeżdżać. I do ogrodu przede wszystkim. Kury były na doczepkę, kury były swego rodzaju fanaberią. Po 25 latach mieszkania w mieście, mama przypomniała sobie jak to dawniej z kurami było i tak zaczęła się jej prawie roczna przygoda, która nadal trwa. Po drodze kuraków przybyło, bo ciocia, która odżywia się według diety staropolskiej Stefanii Korżawskiej, podrzuciła jej kilka białych i szarawych (młodszych) kogutków, z których to rosół w tej diecie ma istotne znaczenie.
Pamiętam jak mama dzwoniła do mnie latem (chyba już w czerwcu) ciesząc się pierwszymi maleńkimi jajeczkami. Bo pierwsze dużo mniejsze są, takie trochę większe od przepiórczych.
Każdy mój przyjazd opatrzony był sesją zdjęciową, dzięki temu widać jak zmieniał się wygląd ptactwa. A jak przyjeżdżała rodzina to stali wszyscy jak urzeczeni i i zapatrzeni jak to kogut skacze na kury i co z tego wynika. Bo, aby kury dobrze się niosły to musi być kogut, i aby jajka były zapłodnione (jeśli tego chcemy), to też musi być kogut. Bez koguta kury będą się niosły, ale nici z kurczaków.
Albo fascynowaliśmy się grzebieniem, albo patrzyliśmy na upierzenie, albo na nogi, bo koguty miały różne nogi. Jedne żółte, inne różowe.
Na początku były dwa kogutki, jeden biały, zdecydowany, którego kury się słuchały, a on zachowywał się jak pan, władca i przewodnik i kiedy znalazł porządniejszego robaka, to wołał swoje towarzyszki.
Gdy słyszał, że mama przyjeżdżała o świcie, to od razu na przywitanie piał. Zresztą dalej to robi o poranku prosząc, aby towarzystwo wypuścić z kurnika i nadal rządzi stadem. Z nim można się nawet powygłupiać "kukurykowaniem". Wujek Jurek, latem, był niezrównany w tej "zabawie". Kogut: Kuuukuryku...!", a wujek: "kukuryku..!" w podobny, ale zupełnie inny deseń i tak w kółko, każdy na swoją melodię i każdy chciał mieć ostatnie zdanie... Zwyciężył, wiadomo, kogut.
Był też drugi kogucik, ciemno szary, prążkowany, taki…Kaśka-Maciek, jak go mama nazywała, co to nawet nie bardzo potrafił piać. Obaj rywalizowali ze sobą o kury i o władzę i często dochodziło do starć, które choć groźne nie były nie wyglądały wesoło.
Szary naśladował Prezesa (czyli białego koguta), a my śmialiśmy się z niego naśladując jego chrypiące, nieudolne próby, bo Maciek piał jak przez woreczek foliowy. ja nawet wolałam to pianie, bo za każdym razem wywoływało specyficzną radość. W końcu skończyło się woreczkowe kukuku…! bez literki “r”, bo tak mniej więcej brzmiała melodia Maćka, a on… no…, cóż… skończył w rosole. Taka karma. A no i Kaśka-Maciek nie skakał na kury.
Koguty, kogutami, ale kury to też niezłe aparatki. Nagle zrobiło im się za ciasno. Zielona trawka nie była już tak zielona, stokrotki straciły swą pierwszą świeżość, a ploteczki o wadach i zaletach współmieszkanek przestały mieć urok. Co jakiś czas jedna z nich odkrywała w sobie ducha podróżniczego i chciała zwiedzić choć najbliższy świat. Pierwszą podróżniczkę wychodzącą nie wiadomo jak i nie wiadomo gdzie, mama pomalowała (znaczy maznęła ja białą farbą , aby wiedzieć która to taka aktywna) i zabezpieczyła wszelkie możliwe wyjścia. Ale kura akurat miała to w… kuprze.
Pomalowanej też udawało się wyjść. W "nagrodę" zostały jej obcięte skrzydła. Od czasu do czasu któraś z pozostałych spacerówek (jak nazywa je mama), też chciała, jak koleżanka, poszukać lepszych robaków i szła w ślady swojej poprzedniczki, bo wiadomo, że wszędzie, gdzie nas jeszcze nie było, na pewno jest lepiej. Jak widać w kurzym świecie też to funkcjonuje. Jednak każdej globtroterce droga do szczęścia była zamykana poprzez skrócenie skrzydeł (spokojnie, to je nie bolało, bo skraca się je tylko na pewnej długości).
Była taka jedna, która w pewnym momencie zaczęła robić podkop pod siatką, wychodziła na wolność i GDZIEŚ składała jajka. Mamie nie udawało się jej podpatrzeć podczas pracy, ale codziennie brakowało jej tego jednego jaja. Zaczęła szukać. Przetrząsnęła cały ogród i nic. Nie było pod iglakami, nie było w trzcinach nad stawem, nie było pod krzakami. Nic. Kura przestała robić podkopy, bo dół został zabezpieczony, ale nadal codziennie, ni stąd ni zowąd, znajdowała się poza swoim kurzym terytorium. Nie chciało się wierzyć, że wyfruwa, bo siatka u góry też została wzmocniona dodatkowymi poprzecznymi sznurami-plecionkami, ale jajka i tak codziennie brakowało. Kiedy, któregoś razu przyjechałam do domu, mama opowiedziała mi o tej niemożliwej kurze i razem, ponownie, zaczęłyśmy przeszukiwać przydomową przestrzeń. Wiadomo, że nie było to łatwe, bo mama ciągle mówiła, że tu też patrzyła i tu i tu… i już dawałyśmy za wygraną, kiedy nagle zajrzałam między duży krzak piwonii i mięty, a tam… 7 jajek…! Kura miała bardzo silny instynkt macierzyński, wiedziała do tego, że musi gdzieś w ukryciu te jajka złożyć, bo inaczej dzieci się nie doczeka.... Kryjówka była w tak banalnym miejscu, tuż przy ścieżce i przy beczce z wodą, którą mama kilka razy dziennie (…!) mijała. Najciemniej pod latarnią – kury też to wiedzą. Tego dnia, w związku z tym, że byłyśmy obie, kurza tajemnica się wyjaśniła, kura skakała na pieniek, z pieńka na siatkę, z siatki na daszek, a z daszku na trawkę… Tego dnia, zbiór jajek był dużo większy, a kura pewnie smutniejsza, ale tego nie dała po sobie po sobie poznać.
A zimą kura marzła… Jedna, druga i trzecia, całe stadko marzło i nie bardzo chciało chodzić po śniegu, tylko ścieżkami, jak księżniczki… A kiedy już na śnieg stąpnęły, to jedną nogę podnosiły. Wyglądało to przezabawnie, ale… bardzo praktycznie.
Teraz, od niedawna, duże zmiany, bo w grudniu, w czasie świąt, razem z moim rodzeństwem, przeprowadziliśmy mamę na tę wieś. To była robota… Spakować 25 lat… Już nie musi dojeżdżać, aby zaserwować ptactwu posiłki (ale wciąż do miasta jeździ rowerem”": “no co to jest te 10 km w jedną stronę…” mówi). A ja wciąż mam świeże, prawdziwe jajka jeśli je sobie tylko przywiozę. Następny rok zapowiada się równie jajeczny.
Zatem prosto z kurnika i z kurzej zagrody dokumentacja wiosenno-letnio-zimowa. Dla was zdjęcia , dla mnie smak jajek jakich nie dostanę nigdzie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)