Oswajanie listopada i jego temperatur nie należy do najprzyjemniejszych spraw. Tu nie można jak lis z Małym Księciem powoli i na dystans, tu niepotrzebny jest obrządek. Tu trzeba działać stanowczo od samego początku. Wtedy może się udać. Zatem zeszłoroczne ocieplane spodnie to najprzyjemniejsza cześć mojej jesiennej garderoby. Do tego w każdym obiadowym daniu (nawet jeśli to są odsmażane ruskie pierogi…), garść tarasowej pietruszki z witaminą C, która nadal trzyma się dzielnie i nasza szklarniowa papryka, która też – zuch - dojrzewa powoli. Pietruszka do pierwszych przymrozków wytrzyma na pewno, a papryka niestety się skończy. Nie będę jednak lać łez, zacznie się kiszona kapusta i takież same pyszne ogórki - askorbinowa energia przygotowana na całą zimę.
Zaraz po garderobie uzupełnionej o wszystkie brakujące elementy, które w tej chwili stanęły Wam przed oczami…, jesienią ocieplam się książkami. Nabyłam “Francuzki nie tyją”, “Wnuczkę do orzechów” i Jerozolimę”. Pierwsze dwie pochłonęłam bez pamięci. "Francuzki..." proste i ciekawe z całą gamą przejrzystych przepisów. Autorka mówi o rozsądku i sezonowości – dwóch najważniejszych sprawach w walce z ewentualnymi kilogramami. Poza tym tyle słyszałam o magicznej zupie z porów, że musiałam ją nabyć. Pory, wykopane przeze mnie z ogrodu kilka dni temu, już czekają na ostatniej lodówkowej półce na weekend. Będzie “zabawa”

.
Kolejny z ocieplaczy to “Wnuczka do orzechów” Małgorzaty Musierowicz. Kto wie, ten wie. Książki Pani Musierowicz niosą cała gamę światła, ciepła i optymizmu. Klasyka powieści dla dziewcząt, a skoro oceniono mnie dziś na 20 lat (tak, tak, nawet po założeniu okularów…!!!, jakaś głęboka wada wzroku…), to zostaję w gronie i czytam bez opamiętania, w jednym kawałku. A początek tego czytania jak wejście do pokoju pełnego dawno widzianych dobrych przyjaciół. Radość ze spotkania, wspólne biesiadowanie i nagle północ… Pani Małgorzato, nie można tak krótko… Przecież ja “przez” Panią zamieszkałam w Poznaniu. Przecież ja “przez” Panią mieszkałam na Jeżycach, tam eksplorowałam Rynek Jeżycki z jego wczesnowiosennym szpinakiem, jesienną sałatką z rzepy i siatami jabłek, które targałam z “jabłkowego punktu” przy rynku i “przez” Panią czułam się fantastyczną częścią tego kawałka Poznania. Jak się później okazało właśnie tam miał siedzibę mój wydział i na Jeżycach broniłam pracę dyplomową. Dziękuję. Nie zdążyłam się nasycić ani moim tamtym Poznaniem, ani każdą kolejną pozycją Jeżycjady. Dobrze, że poprzednie tytuły mogę zdejmować z półki w każdej chwili. Dobrze, że jest zapowiedź następnego tytułu i szansa na zdziwienie Idy, bo kto tam przyjedzie w tej powózce…??? I dobrze, że czasem mogę wrócić do Poznania.
Trzeci mój jesienny otulacz to“Jerozolima” Yotama Ottolenghiego i Samiego Tamimi. Zaraz po zakupie mocno ją przytuliłam, “poduszkowa” okładka aż się prosiła. Przeczytałam jej wstęp, skupiłam się na zdjęciach tak podobnych jak niektóre moje egipskie, poczułam zapach jabłkowej fajki wodnej, stałam się częścią targowiska, kupowałam daktyle i… zaznaczyłam przepisy, które mi się spodobały. Na pierwszy ogień poszło łatwe danie z dyni. Nadaje się na przystawkę, wegetariańskie danie główne, albo jako dodatek do prostego dania głównego z kurczakiem, czy jagnięciną.
Powiem Wam, że nie zachwyciło mnie tak, jak się spodziewałam. Mdłe i tylko obecność słodkiej cebuli ratowała mój obiad. Zatem jeśli przyszłoby Wam do głowy przygotować tę potrawę, upieczcie dwa razy więcej cebuli. Tyle pochlebnych opinii przeczytałam na temat dań z tej książki, tyle zachwytów, ochów i achów, że aż głupio mi było samej sobie powiedzieć, że ta propozycja nie jest TYM, czego się spodziewałam, a co dopiero Wam… Jak dla mnie ot poprawne, niezbyt wyszukane smaki. Być może “winą” są nieoryginalne smaki przypraw. Do tej pory stosowałam tahini z Egiptu, teraz kupiłam coś, co nie było tak dobre jak tamta arabska, za’atar też taki jakby zwietrzały, kupiony w aptece… Być może tu jest przyczyna. Troszkę mnie żal ogarnął, ale nie poddaję się. Będę walczyć…! Wysyłam zamówienie do siostry po oryginalne przyprawy i zrobię kolejne podejście*.
* kolejne podejście zrobione. Z za’atar przywieziony z Egiptu, to coś naprawdę pysznego. Dopiero teraz to danie nabrało sensu. Jak się cieszę!
Pieczona dynia piżmowa i cebula z tahini i za’atarem
4porcje
1 duża dynia piżmowa (ok.1 kg) pokrojona na kawałki 2cm x 6cm
2 czerwone cebule pokrojone na cząstki wielkości 3 cm
50 ml oliwy
3 i 1/2łyżki jasnej pasty tahini
1 i 1/2 łyżki soku z cytryny
1 mały ząbek czosnku przeciśnięty przez praskę
30g orzeszków piniowych
1 łyżka za'ataru
1 łyżka grubo posiekanej natki pietruszki
sól morska Maldon i czarny pieprz
1. Rozgrzej piekarnik do 240°C (220°C z termoobiegiem)
2. Wrzuć dynię i cebule do dużej miski, dodaj 3 łyżki oliwy, 1 łyżeczkę soli i trochę czarnego pieprzu. Dokładnie wymieszaj. Rozłóż warzywa skórą w dół na wyłożonej papierem blasze do pieczenia i piecz w piekarniku 30-40 min(
u mnie 25), aż się zrumienią i będą zupełnie miękkie. Uważaj na cebule, która może się upiec szybciej niż dynia i być może trzeba ją będzie wyjąć wcześniej. po upieczeniu wyjmij warzywa z piekarnika i odstaw do ostygnięcia.
3. Żeby przygotować sos, wymieszaj w małej misce tahini, sok z cytryny, trochę wody, czosnek i 1/4 łyżeczki soli. ubijaj sos (
powiedziałabym mieszaj), aż osiągnie konsystencję miodu, dodając więcej wody lub pasty tahini, jeśli uznasz, że potrzeba.
4. Wlej pozostałą oliwę (1 i 1/2 łyżeczki)na patelnię i postaw na
średnim ogniu. Dodaj orzeszki piniowe i 1/2 łyżeczki soli. Praż przez 2 minuty często mieszając, aż orzeszki będą złotobrązowe. Zdejmij patelnię z ognia i przesyp orzeszki do innego naczynia, aby przestały się prażyć.
5. Rozłóż warzywa na dużym półmisku, polej sosem z tahini, posyp orzeszkami piniowymi, a na koniec za’atarem i pietruszką.