wtorek, 9 grudnia 2014
Słodycze PRL-u, wyrzeczenia, wietrzenie i jedno z moich najlepszych brownie.
W zasadzie takie rzeczy dzieją się w styczniu, u progu nowego roku. W zasadzie. Dla mnie to grudzień jest czasem postanowień, w styczniu próbuję je wzmocnić i ugruntować. Początki grudniowych decyzji związane są nieodłącznie z Adwentem. Rokrocznie, od dziecka, postanawiałam nie jeść słodyczy (do Wigili) i być lepszym człowiekiem (już na zawsze). O ile niejedzenie słodyczy się udaje (z małym wyjątkiem dla łyżeczki, czy dwóch… miodu), to z tym lepszym człowiekiem różnie bywało… Próby jednak podejmowałam, podejmuje i będę podejmować, bo lepszym, czy dobrym człowiekiem się nie jest, lepszym można się tylko stawać dokonując wysiłków przy całej świadomości swojej ułomności.
W tej chwili słodycze mają dla mnie inny wymiar (i inną konsystencje) niż kiedyś, ale dawniej liczyło się wszystko, co słodkie i za wszelkiej maści cukierki, czy ciastka oddałabym królestwo. Marzyło mi się pracować w cukierni, a ciastka mieć na wyciągnięcie ręki… Niby ciasto było w domu zawsze, ale chęć i ciekawość słodyczy ze sklepu to było coś, co zajmowało mnóstwo miejsca w mózgu tam, gdzie znajdują się marzenia. Prosiłam nawet mamę, aby nie piekła mi już tych (skądinąd pysznych, bo nawet niedawno je piekłam) bułeczek z twarogiem, tylko kupiła takie drożdżówki jak mają inne dzieci… Tak było. Taki choćby Murzynek -“ciepły lód”, który w swojej ofercie posiadała każda szanująca się cukiernia, albo oranżadka w woreczku z rurką, albo ta w proszku sypana prosto na język… lub twarde lizaki z kwiatkiem, których mogłabym zjeść worek, ale czasem dostawałam jeden… A gumy kulki, które przywiózł kiedyś wujek Jurek ze Sanów – matko, toż to był szał… Czasem udało się wyprosić parę groszy na groszki Jarzębinki, czyli suszoną jarzębinę oblaną słodką twardą pomarańczową masą. Człowiek został wysłany po chleb do sklepu z łaskawie na wiatr rzuconym: ”a za resztę możesz sobie coś kupić” i w drodze powrotnej żarł ten cukier z miną rozanieloną jakby nie wiadomo jakie marzenie spełnił…A…, jeszcze, no przecież… landrynki u dziadków w Wałczu…! – zawsze w metalowej puszce – twarde, sklejone, ale chyba najtańsze i najbardziej dostępne, a ja leciałam do nich jak…sęp. Tak, byłam wielkim amatorem, co ja mówię… zawodowcem byłam…!
Niby nie tak trudno postanowić nie jeść słodyczy. Niby. Będąc dzieckiem bardzo trudno, ale ja, już jako dorosły człowiek powinnam potrafić, dla mnie nie powinno być to takie trudne jak dla dziecka, a jednak… odmawianie sobie czegokolwiek, jeśli tylko możemy to mieć, nie leży w moje naturze, nie leży w naturze człowieka. Człowiek nie lubi sobie odmawiać, nie lubi się wyrzekać. Nie lubi żadnych diet i postu. Bo trzeba się zmusić, trzeba podjąć wysiłek, a człowiek – wygodniuch - nie lubi. Nie lubi JUŻ.
A trudne są, w zasadzie, tylko pierwsze trzy dni, później już można się poczuć jak gość, jak pan swojego życia, bo słodkiego nie chce się nic a nic (w moim przypadku tak jest), a ci tam… kmiotkowie, którzy jedzą, to sił nie mają, nie potrafią podjąć wyzwania. Wiem, że tak jest, wiem, że tak się myśli, bo sama się z tym mierzę. Takie uczucia przychodzą i są bardzo dobre na początek, bo dają swego rodzaju moc i świadomość, że daję i dam radę, ale ważne też, aby się nie zagalopować w tym samo wywyższaniu się i w uwielbieniu tej swojej mocy, bo można upaść wiadomo… (oj, tylko tam jedną krówkę…) i wrócić na tę samą ścieżkę. Jeśli uda ci się utrzymać taki stan rzeczy dłużej to chwała, ale jeśli nie, lepiej będzie skręcić na drogę umiaru i od czasu do czasu pozwolić sobie na jedną, albo dwie śliwki w czekoladzie, czy dwie kostki czekolady, a jak się da ograniczyć słodycze tylko do suszonych owoców. Nie trzeba zaraz przerzucać się na drogą czekoladę raw (surową). Zawsze wybór należy do mnie i do Ciebie. A ja przypomnę tylko, że najważniejszy jest umiar, urozmaicenie, unikanie, uśmiech i uprawianie sportu. Wiem, że wiecie, tak tylko przypominam.
Myślę o tych wyrzeczeniach, bo w ostatnim czasie jakoś dogłębniej dociera do mnie prawda o dzisiejszych konsumpcyjnych czasach. Mamy wszystko. W sklepach uginają się półki (a co musi się dziać na śmietnikach…, skoro potrzebujemy nowy model telewizora..). Jedzenie jest wszędzie, a jednocześnie mówi się o masie niedożywionych ludzi w takim choćby Londynie – wiadomości wczorajsze tutaj: klik i klik. Po koc nie trzeba jechać do sąsiedniego miasteczka (moja mama do dziś wspomina, że ten bordowy to z Człuchowa…), a kredki dla dzieci są w każdym możliwym kolorze. Telewizory w reklamie, telewizory w... telewizorze i w każdym domu, a książki, ustawiczny przedmiot moich marzeń, wydawane z taką częstotliwością, że gdybym w grudniu chciała przeczytać (nie mówiąc już o kupnie…!) te, które zostały wydane w listopadzie (oczywiście tylko te, które chciałabym przeczytać) , musiałabym przestać chodzić do pracy… Przy czym nie wszystkie wartościowe.
Konsumpcjonizm zniszczył Starożytnych Rzymian i Greków…
Kiedy nie miałam swojego mieszkania, było łatwiej. Miałam niewiele, choć myślę, że i tak zawsze za dużo. A miałam kilka talerzy, jeden garnek i patelnię, sztućce dla dwóch osób, trochę książek i trzy kartony ubrań. Byłam też posiadaczką i wierną użytkowniczką biurka i lampki. Nie pozwalałam sobie na kupowanie, bo później musiałabym to pakować i dźwigać podczas częstych przeprowadzek. Ta świadomość towarzyszyła każdej moje myśli pt:"chciałabym to mieć" czy "potrzebuję tego" i trzymała mnie w pionie. Kiedy zamieszkałam w swoim własnym m3, poczułam, że mogę więcej i nie muszę się ograniczać. Wtedy poczułam się wolna, teraz czuję przesyt. Przesyt w mieszkaniu, w szafie, na półkach z książkami, na półkach w łazience. Z dnia na dzień podejmuję postanowienia oczyszczenia swojej przestrzeni. Dzień po dniu zajmuję się półkami, szafką i pudłami z butami, które może jeszcze założę… Najpierw zrobiłam gruntowne porządki – umyłam okna i uprałam firanki. Poprasowałam wszystko i sukcesywnie odkładam ubrania, których nie noszę. Teraz chcę rozliczyć się z książkami, kulinarnymi gadżetami (bo przecież nie zostanę znanym fotografem kulinarnym) i zrezygnować z mnóstwa newsletterów, które zabierają mój czas, bo klik tu i klik tam.... Chcę się z tym zmierzyć, gdyż czuję zbytnią ciekawość i namiętność… Czy kupowanie kolejnej książki (kucharskiej...!!!) jest mi naprawdę konieczne…??? Czy nowa książka o diecie (bo przecież muszę być zorientowana…), czy nowy obyczaj, albo kryminał to coś, co na pewno muszę mieć…??? Zazwyczaj mam mnóstwo pseudo-racjonalnych powodów, aby kupić to konkretne wydanie. W tej chwili jest mi ono naprawdę niezbędne, jak nigdy dotąd. Przecież tę książkę wydała ta czy tamta, przecież ja ją znam, no nie ważne, że tylko przez bloga…, ale to moja dobra koleżanka. A ten talerzyk…? Cudo…! Mogę na nim zrobić taką a taką stylizację, a jak ładnie będzie na nim wyglądała czerwona kapusta…, a czereśnie...! Teraz dochodzi do głosu zdrowy rozsądek, bo nie sztuką jest zrobić zdjęcie na wyszukanym talerzyku (albo takim, który właśnie “wpadł” w ręce), sztuką jest zrobić ładne na tym, czym się dysponuje. Teraz szlaban, szlaban prowadzący do oczyszczenia, do odetchnięcia. Chcę tę moja przestrzeń przewietrzyć, poczuć się wolniejsza. Specjaliści radzą, aby dać sobie trzydzieści dni na uświadomienia sobie czy tej rzeczy naprawdę potrzebuję. Najpierw zostawić tę “konieczność” na jutro, później na za tydzień, a dopiero po 30 dniach zobaczyć czy jeszcze jej potrzebuję. Założę się, że po tym czasie zapomnę (i Ty też) o tej “tak niezbędnej mi JUŻ” rzeczy. Wiem, że jestem w stanie to zrobić, właśnie robię pierwszy krok.
Zatem u mnie oczyszczenie, odświeżenie i wyrzeczenia, ale też bardzo zwykłe brownie, które upiekłam jeszcze w listopadzie (serio - na fb dowód, bo tam takie same zdjęcie), a zatem przed Adwentem. Do tego brownie dochodziłam metodą prób i błędów. Piekę je w tedy kiedy potrzebuję “ciasta na już”. Już nie pamiętam jaki przepis był bazą, ale na pewno taki z mąką i bez mąki. W jednym było jej za dużo, w drugim wcale. Ja dałam odrobinę i to jest to, o co mi chodził. Jestem przekonana, że zakochacie się w tej chrupiącej skorupce. Tylko nie pieczcie go zbyt długo, bo przestanie być tym, co Wam proponuję.
Brownie
200g czekolady 70% ( używam tabliczkę Lindt 70% i tabliczkę 70% z solą morską)
80g masła
3 jajka
1 szkl. cukru
1/4 łyżeczki soli
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1/3 szkl. mąki (50g)
1. Nagrzej piekarnik do 180°C.
2. Posiekaj czekoladę i rozpuść w kąpieli wodnej. Dodaj masło i rozpuść w czekoladzie.
3. W misce połącz jajka, cukier i wanilię. Ubijaj 2 minuty. Teraz powoli mieszaj łyżką dodając najpierw czekoladę, później mąkę.
4. Wylej do małej blaszki lub tortownicy 26-28 cm (ciasto nie powinno być za wysokie). Piecz 25 min.
* Drugim brownie, które bardzo lubię, a które znika jak kamfora, nawet jeśli obok będzie stało 5 innych ciast jest to tutaj: klik
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Twoje zdjęcia powalają i nie potrzebują gadżetów :) Czas oczyszczenia niech trwa, a słodycze od czasu do czasu, pycha ciacho!
OdpowiedzUsuńKamila, merci :) Od jakiegoś czasu staram się nieprzegadżetowywać ;). Od czasu do czas to najlepsze :)
UsuńPiszesz o wyrzeczeniach, a potem wrzucasz takie zdjęcia jak to z kapiącą czekoladą... Przekora? Złośliwość? Skazywanie na katusze? ;)
OdpowiedzUsuńCiasto na już, zapisuję sobie w zakładkach.
Ściskam!
Nie, nie, to tak wiesz... na sam koniec postanowienie od jutra, ale dziś zjem jeszcze całą pakę krówek ;) ;) ;)
UsuńDziękuję, że jesteś :)
pysznie:)
OdpowiedzUsuńU mnie w ograniczaniu się pomaga ograniczona przestrzeń ;)))
OdpowiedzUsuńAle kurcze mam jakiegoś fioła na punkcie lampionów i tak mi ciężko przejść obok .... choć miejsca brak .... ale Kochana postanawiam właśnie, że przez najbliższy czas nie kupię już nawet jednego maleńkiego !!!
Piękne zdjęcia Ewelinko u Ciebie są zawsze z gadżetami czy bez ... ale kusisz tą czekoladą ... kusisz niemiłosiernie ;)
Buziaki ślę
Ta ograniczona przestrzeń to naprawdę fantastyczna sprawa, wiem coś o tym, jak przeczytałaś :). Ja mam dwa lampiony, ale tez mnie kuszą jak nie wiem co...! Podobno jak będziemy się ograniczać, będziemy zasobniejsi i bogatsi w czas, spokój i serce :)
UsuńUściski, Oluś!
Oprócz Twoich obłędnych kulinarnych zdjęć (z gadżetami czy bez) ;) i przepysznych przepisów, uwielbam Twoje opowieści, równie piękne i smakowite. :)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia ciepłe
Dziękuję, gadżety zawsze się zaplączą ;)
UsuńZimowe porządki... o tak, bardzo przydatna sprawa, szczególnie dla takich osób jak ja, które z jednej strony są zbieraczami, a z drugiej uwielbiają przestrzeń i powiew powietrza we własnym mieszkaniu. Teraz jestem na etapie zachłyśnięcia się swoim własnym m3 i zbieram co tylko się da (wiadomo, nikt nie lubi pustych półek) i chciałabym zmieniać to i tamto, ale pewnie kiedyś będę to wszystko rozdawać (tak jak moja mama dziś (:). Ale! Lepiej rozdać, niż wyrzucić :)
OdpowiedzUsuńA co do zdjęć kulinarnych... Ja uwielbiam Twoje i nawet jak nie będziesz znanym fotografem kulinarnym, to fajnie robić coś, co sprawia nam przyjemność, a mnie się wydaje, że to Ci sprawia :) Więc może zostaw jedną szufladę tych sztućców i talerzyków :) może kiedyś Twoje wnuki będą miały z nich radość :).
Pozdrawiam!
Słomka
Zbieractwo i potrzeba przestrzeni to również ja :) Pamiętam początki w nowym domu - chciałam jak Ty :). Minęło niewiele, w sumie, czasu, a już inne spojrzenie. Pilnuj się :), będziesz miała czym oddychać ;)
UsuńGadżety jeszcze zostawiam, ale zerkam i ciągle myślę , aby je troszkę uszczupić :)
http://trojenawalizkach.blogspot.com/- masz tę młodą mamę na swoim osiedlu,hcodzi z białym pieskiem
OdpowiedzUsuń:)
UsuńZdjęcia piękne i proste, i cała opowieść bardzo ciekawa...
OdpowiedzUsuń:). Takie proste czasy, a teraz uważamy, że takie ciekawe i tęsknimy każdy na swój sposób :)
UsuńTeż planuję przetrzebienie szafy, bo niby ubrań stos, a w większości albo nie chodzę albo się zniszczyły, więc po co je trzymać. Książki przetrzebiam delikatnie, bo za dużą mam do nich słabość i nie potrafię i nie chcę na tym etapie. Słodyczy i ja nie jadam prawie zawsze w Adwencie, mam tak od dziecka. I masz rację, że najgorsze jest kilka pierwszych dni, potem już jakoś leci. To zdrowe ograniczyć lub odstawić słodkości na jakiś czas, umartwienia wzmacniają nas i uszlachetniają. I dają poczucie wolności, a wcale nie ograniczają. W tym roku niczego sobie nie odmówiłam i nie postanowiłam i żałuję. Przez nawał pracy po zmianie pracodawcy nie mam czasu na wiele rzeczy, jakoś tak w biegu i niedoczasie. Dopiero zaczynam czuć powoli zbliżające się Boże Narodzenie. Przygotowuję się na razie chodząc na rekolekcje.
OdpowiedzUsuńA ja z dzieciństwa pamiętam blok mamy, pyszne drożdżowe, makowce, serniki, pleśniak i wiele wiele innych, bo mama piekła smacznie od zawsze. Pamiętam też drożdżowe mojej babci i jej amoniaczki. Do dzisiaj mam słabość do bloku czekoladowego :)
Ciuchy powędrowały do siostry, trochę jeszcze zostało, ale ogarniam :). książki nie ruszone... :( To chyba taka sama słabość jak twoja ;).
UsuńPięknie się przygotowywałaś,:)
U nas nie było bloku czekoladowego, była za to czekolada z mleka w proszku - cudo na tamte czasy - od dzieciństwa tego nie jadłam...
Z tym nadmiarem rzeczy to trzeba uważać, żeby się nie zakopać i masz rację, lepiej odczekać by sprawdzić czy naprawdę tego chcę, potrzebuję i dopiero po pewnym czasie kupić.
OdpowiedzUsuńJak zwykle pięknie napisane....o życiu :)
OdpowiedzUsuńTymi wspomnieniami słodyczy z lat,, dawnych,, to mi smaka narobiłaś na groszki Jarzębinki :))
Umiar jest wskazany we wszystkim: tak i w jedzeniu i piciu i gromadzeniu rzeczy ; jeśli chodzi o odstawienie słodyczy to trudno jest ( łasuch ze mnie...) ale się da, kiedyś nie jadłam ich przez dwa miesiące ( no może jakąś krówkę cichaczem :)) Zbieractwo rzeczy ładnych ( mniej lub bardziej, bo to przecież kwestia gustu) też mnie dopadło i wciąga :) ale, że mieszkanie z gumy nie jest to też trzeba to ograniczyć.... zresztą pośrednio właśnie mi uświadomiłaś, że jak ktoś nie umie robić pięknych zdjęć to i gadżety nic tu nie pomogą... a jak ktoś robi tak cudne jak Ty to zwykła decha, nóż no i pyszne ciacho wystarczą :) Pozdrawiam <3
Olu, to myślimy podobnie :)
UsuńOj przypomniał mi się smak dzieciństwa ... jakiż to rarytas był te słodycze ze sklepu ... ale mi się zawsze tęskniło za bułeczkami, które upiekłaby moja mama ... a ona nie piekła ... a odkąd babci ręce zaniemogły to jedyne co nam zostało to drożdżówki ze sklepu:) ... a to nie to samo:) .... buziaki Kochana:)
OdpowiedzUsuńWidzisz, zawsze nam się wydaje, że wszędzie dobrze tam, gdzie inni łażą... Ech człowiek... Za to Ty pieczesz swoi dzieciom :) i będzie inaczej :):):)
Usuńchyba wszyscy potrzebujemy od czasu takiego oczyszczenia :) naprawienia i odwyku ;)
OdpowiedzUsuńEwelinko życzę co najlepsze na czas Adwentu i nie tylko!!
Ika, słodka duszo :), dobrze, że Adwent bywa co roku :). Zmarnielibyśmy.
Usuńa mnie się wydawało, że łatwiej Ci być lepszym człowiekiem niż nie jeść słodyczy (sądząc po wpisach na blogu ;-)
OdpowiedzUsuńbrownie kocham i tyle w temacie.
a jeśli chodzi o odgruzowywanie... mam ten sam problem.... od lat zbieram, gromadzę, a w dodatku dziedziczę różne rzeczy... sporo mam rodzinnych "klejnotów" których po prostu nie można ot, tak wywalić czy komuś oddać.... jedynie czego mam mało to własnych ciuchów ha ha ha
ściskam
:) :) :) aaa, to nie mnie oceniać, Rene.
UsuńBrownie :)
U mnie też tak jest, ale zaczynam się kontrolować, aby nie stać się "zbieraczem" :)
Uściski, Droga Rene!
Masz rację z tym nadmiarem, ja też powoli czuje a zwłaszcza mój Tomek mi to ciągle wypomina że bardzo dużo rzeczy nas otacza a zwłaszcza gadżetów kulinarnych. Tylko ja się chyba za bardzo do nich przywiązuje, tak mam. A do oczyszczenia chyba trzeba dojrzeć :) Brownie przepysznie wygląda zresztą jak wszystko na Twoich zdjęciach Ewelinko :) Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńAniu, dojrzałość to czasem kwestia metrów kwadratowych ;). A jak sama wiesz, zawsze wszystko przyda się do zdjęć :)
UsuńEwelino, a o jakich specjalistach mówisz?Jakąś książkę czytałaś, artykuł? pozdrawiam :) Aśka C.
OdpowiedzUsuńMinimalizm po polsku :). Pozdrowienia, Asiu!
UsuńDzięki Ewelina :) A powiedz mi jeszcze, czemu uważasz że nie zostaniesz znanym fotografem kulinarnym"? Przecież w jakimś stopniu już jesteś nim właśnie :) Ja i wiele innych osób zaglądamy tu właśnie żeby nasycić oczy pięknymi fotografiami ;) Nawet jeśli nie zrobisz wielkiej kariery w tym temacie, to przecież chociażby dla tego bloga warto mieć dodatki itp żeby zdjęcia były jeszcze piękniejsze i żebyś się po prostu mogła wyżyć estetycznie, bo przecież to lubisz, skoro to robisz ;) Prawda? ;) Więc kochana nie pozbywaj się aż tak bardzo pięknych przedmiotów ;) Ja liczę na to że jak kiedykolwiek znajdę chwilę żeby tu zajrzeć, to niezmiennie znajdę fotografie które nacieszą moje oczy i duszę estetycznie ;) Pozdrawiam serdecznie :) Aśka C. Ps. Liczę że w końcu pokażesz nam swoją kuchnię ;) Bardzom ciekawa :)
UsuńAsiu, dziękuję za pozytywny odbiór :). Znany fotograf to znany fotograf, wiesz jak jest :).
UsuńLubię, lubię, ale metry kwadratowe nie są z gumy, więc trzeba zacząć myśleć, bo inaczej po mojej śmierci kontener trzeba będzie podstawić pod okna ;) (śmiech...:):):)). Mam nadzieję, że zdjęcia nad będą cieszyć, a ja będę się nadal dokształcać :) - nic nie sprawia mi większej radości :).
Kuchnia przesyła pozdrowienia!... :)
Oj, przydałoby mi się oczyszczenie... w szeroko rozumianym tego słowa znaczeniu. A najbardziej to bym chciała oczyścić się ze złych emocji (w pracy), albo najlepiej zmienić pracę...
OdpowiedzUsuńPatrycja, oczyszczenie ze złych emocji ważniejsze. Próbuj. Spokoju na ten rok Ci życzę!
UsuńSerdeczności posyłam!
O, to z nadmiarem przedmiotów akurat nie mam problemów, bo jestem chyba troszkę wybredna :D I jak mi się coś nie podoba w 100% to nie ma siły, nie kupię. A że rzadko kiedy mi się coś podoba w 100% to.. ;)
OdpowiedzUsuńTym samym np. od lat mam jeden jedyny komplet talerzy, najprostszych, czysto-białych, ale są idealne ;)
Brownies te idealne :-)))
Monik, podoba mi się Twoja wybredność. A Twój minimalizm, w dobrym tego słowa znaczeniu, widać na twoich zdjęciach :). A ja białych mam najmniej i co roku obiecuję sobie, że wreszcie sprawię sobie taki elegancki, prosty biały, albo ecri :) i co roku nie dotrzymuję postanowienia, bo stwierdzam, że już mam tyle...
Usuń:)