Od kilku dni u nas wieje i pada naprzemiennie, albo pada i wieje jednocześnie. W sobotę była burza z piorunami, błyskawicami i gradem po 22:~~. Wiatr to jakieś 36-40 km/h. Koło bazyliki korytarz powietrzny – widziałam jak dziewczyna o figurze trzcinki łapała się drzewa, aby… nie pofrunąć… Z tarasu porwało mi rano szklany blat ze stolika, ale usłyszałam łomot będąc o 6 w łazience i… uratowałam. W mieście korki takie, jakby pół Polski chciało spędzić święta w Kołobrzegu… A ja eksperymentuję z ciastem i jestem zachwycona, bo… wyszło. Szczegóły niebawem.
poniedziałek, 22 grudnia 2014
Magiczne ciasto i kołobrzeska aura
Od kilku dni u nas wieje i pada naprzemiennie, albo pada i wieje jednocześnie. W sobotę była burza z piorunami, błyskawicami i gradem po 22:~~. Wiatr to jakieś 36-40 km/h. Koło bazyliki korytarz powietrzny – widziałam jak dziewczyna o figurze trzcinki łapała się drzewa, aby… nie pofrunąć… Z tarasu porwało mi rano szklany blat ze stolika, ale usłyszałam łomot będąc o 6 w łazience i… uratowałam. W mieście korki takie, jakby pół Polski chciało spędzić święta w Kołobrzegu… A ja eksperymentuję z ciastem i jestem zachwycona, bo… wyszło. Szczegóły niebawem.
niedziela, 21 grudnia 2014
Keks mojej mamy- "keks 250, 250, 250"
Dobre wspomnienia ma każdy z nas. Na myśl o nich mimowolnie uśmiechamy się, a na sercu robi się przyjemniej i jakby cieplej. Czasem mówimy o nich szeptem, czasem się ich wstydzimy, a czasem z radością opowiadamy o nich jak tylko nadarzy się okazja. Ważne, aby zbyt często się nie powtarzać… Mam nadzieję, że się nie powtarzam, ale gdyby…, przywołajcie mnie do porządku, proszę.
W moim domu choinkę ubieraliśmy w samą Wigilię, albo dzień przed. Nie był żadnego dodatkowego przystrajania domu, bo nie znaliśmy tej tradycji. Była figurka Dziada Mroza od rosyjskich sąsiadów i Świętego Mikołaja taka większa, piękna i jeszcze trochę orzechów w miseczce na stole. A na świąteczny stół najpierw mama (później my) robiła mały stroik w kryształowej miseczce koniecznie ze świecą. Ot, i tyle. Zamęt z lampkami był jak w każdym domu, wiadomo… Właśnie wtedy okazywało się, że te ruskie lampki (przezroczyste z cienkim, kolorowym środkiem) nie świecą… Nie było wtedy możliwości “podskoczyć” do sklepu po nowe, więc tata skrupulatnie sprawdzał każdą i zmieniał brakujące ogniwo. Trwało to w nieskończoność, ale jak wszystkie “zaskoczyły” to była radość. Na choince wieszaliśmy, jak wszyscy, łańcuchy i koszyczki, albo gwiazdki-wycinanki zrobione w szkole, do tego kolorowe bombki i misterne zabawki (najbardziej lubiłem białe smukłe łabędzie). Zabawki lubiłam najbardziej, a bombki tylko te duże, bo można się było w nich przeglądać i stroić miny.
Z dzisiejszego punktu widzenia było nudno, nie działo się nic, a człowie-cze-k miał wrażenie, że jest dobrze i właśnie tak ma być.
Przez cały Adwent nie można było słuchać głośno muzyki (tej z radia, albo z magnetofonu szpulowego, ale to już tata obsługiwał), a kolędy można było śpiewać dopiero w Wigilię. Jej…, jak na to śpiewanie się czekało. Nie pamiętam czy spodziewałam się prezentów. Pamiętam tylko, że kiedyś z siostrą obie dostałyśmy telefony na kółkach z prawdziwą słuchawką taką, jak u babci w Wałczu. Jak to była radość…! Siedziałyśmy pod stołem i rozmowom nie było końca… A wyjście na Pasterkę było jak magia jakaś… Opatulony człowieczek jechał sobie w sankach ciągnięty przez starszyznę i dobrze mu było jak nie wiem co…! Śnieg skrzypiał, dorośli się śmiali, a na granatowym niebie migotały gwiazd tysiące... Sanki parkowały przy kościelnej bramie. A później, w kościele najpierw gromkie Bóg się rodzi wyśpiewywane głośnymi męskimi głosami, a następnie to rozświetlające się niebo nad stajenką… Takie piękne i takie zagadkowe. Zastanawiałam się jak te białe gwiazdy pojawiły się na takim całkiem granatowym niebie…??? Można się było zapatrzyć, zadziwić i w tym pięknie pozostawać przez całą mszę. Nawet Murzynek, dziękujący dyndającą głową, za pieniążka nie robił na mnie takiego wrażenia jak to niebo. Do dziś pozostaję w zachwycie, choć domyślam się, że to musiało być grube podwójne płótno, albo karton, a w środku ukryte najprostsze białe lampki. Świadomość nie zabiła zachwytu, często wręcz potęguje moją tęsknotę za prostotą i zwyczajnością. Czar.
✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*
✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*✫*
Takim samym czarem jest keks. Niby babka piaskowa, a jednak nie babka. Keks zawsze był dla mnie najlepszym świątecznym ciastem. Zawsze przyciągał jak magnes. Mnie przyciągał aż tak, że podczas studiów był najczęściej pieczonym przeze mnie ciastem (łatwy do zapamiętani, bo zamienna jego nazwa to "keks 250, 250, 250" - odpowiednio dla masła, cukru i mąki; reszta składników łatwizna:)). Niezależnie od pory roku. I podróżował ze mną do różnych fajnych ludzi, bo łatwy do przewożenia, a w zawinięciu tylko zyskiwał. Właśnie wtedy przestawał być tą piaskową babką z bakaliami. Zatem jeśli tylko zdecydujecie się go upiec nie przerażajcie się jego kruchością. Po ostudzeniu, zawińcie go w papier i włóżcie w foliową torebkę dobrze ja zamykając. Już na drugi dzień keks będzie wilgotniejszy. Kolejny dzień może dodać mu jeszcze więcej pożądanej i potrzebnej w keksie wilgoci.
Keks mojej mamy
250g masła
250g cukru pudru
5 jajek
1 łyżka spirytusu (lub innego bezsmakowego alkoholu; alkohol spulchnia ciasto, ale podczas pieczenia traci swoje “procenty”))
250g mąki
1 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
rodzynki, morele, śliwki… (u mnie 3/4 szklanki rodzynek, kilka wędzonych śliwek i szklanka moreli)
1. Bakalie pokrój na mniejsze kawałki. Rodzynki (i pozostałe bakalie, jeśli są twarde) zalej gorącą woda, aby zmiękły. Później rodzynki odcedź, a wszystkie bakalie włóż do miski i wymieszaj z łyżką mąki tak, aby je otoczyła, wówczas bakalie nie opadną na spód.
2. Nagrzej piekarnik do 160°C.
3. Utrzyj masło z cukrem najlepiej w makutrze “na pianę” ~ 15 min. Żółtka dodawaj po jednym mieszając je z ciastem, na końcu dodaj alkohol. Teraz dodaj przesianą mąkę i proszek do pieczenia – wymieszaj dokładnie i dodaj bakalie. Piecz najpierw przez 10 min w 160°C, a później 35-40 min. w 180°C.
środa, 17 grudnia 2014
Stuletnia Gospoda wędruje do...
Przepraszam za zwłokę, już ogłaszam wyniki.
Wybór nie był łatwy, bo wszystkie Wasze wspomnienia i marzenia miały taki urok, że z każdym słowem przenosiłam się do tych miłych miejsc. Widziałam siebie w konobie, dostrzegałam serwetki, różyczki i miękkość Waszych wymarzonych wnętrz. Czułam smak czekolady i słyszałam muzykę sączącą się w tle… Chętnie obdarowałabym Was wszystkie, ale musiałam wybrać tylko trzy opisy. zatem książki prześlę:
1.Kalioppe-Małgosi,
2. Olce i
3. Mammamisi-Izie
Mam jeszcze swój przeczytany egzemplarz, który czytałam w drodze. Troszkę “zdezelowany”, ale do przeczytania i ewentualnego podania dalej, w sam raz. Kucharzy Trzech – chcesz? Za ten Meksyk
Na adres zacisznakuchnia@gmail.com prześlijcie mi, proszę, swoje adresy.
wtorek, 9 grudnia 2014
Słodycze PRL-u, wyrzeczenia, wietrzenie i jedno z moich najlepszych brownie.
W zasadzie takie rzeczy dzieją się w styczniu, u progu nowego roku. W zasadzie. Dla mnie to grudzień jest czasem postanowień, w styczniu próbuję je wzmocnić i ugruntować. Początki grudniowych decyzji związane są nieodłącznie z Adwentem. Rokrocznie, od dziecka, postanawiałam nie jeść słodyczy (do Wigili) i być lepszym człowiekiem (już na zawsze). O ile niejedzenie słodyczy się udaje (z małym wyjątkiem dla łyżeczki, czy dwóch… miodu), to z tym lepszym człowiekiem różnie bywało… Próby jednak podejmowałam, podejmuje i będę podejmować, bo lepszym, czy dobrym człowiekiem się nie jest, lepszym można się tylko stawać dokonując wysiłków przy całej świadomości swojej ułomności.
W tej chwili słodycze mają dla mnie inny wymiar (i inną konsystencje) niż kiedyś, ale dawniej liczyło się wszystko, co słodkie i za wszelkiej maści cukierki, czy ciastka oddałabym królestwo. Marzyło mi się pracować w cukierni, a ciastka mieć na wyciągnięcie ręki… Niby ciasto było w domu zawsze, ale chęć i ciekawość słodyczy ze sklepu to było coś, co zajmowało mnóstwo miejsca w mózgu tam, gdzie znajdują się marzenia. Prosiłam nawet mamę, aby nie piekła mi już tych (skądinąd pysznych, bo nawet niedawno je piekłam) bułeczek z twarogiem, tylko kupiła takie drożdżówki jak mają inne dzieci… Tak było. Taki choćby Murzynek -“ciepły lód”, który w swojej ofercie posiadała każda szanująca się cukiernia, albo oranżadka w woreczku z rurką, albo ta w proszku sypana prosto na język… lub twarde lizaki z kwiatkiem, których mogłabym zjeść worek, ale czasem dostawałam jeden… A gumy kulki, które przywiózł kiedyś wujek Jurek ze Sanów – matko, toż to był szał… Czasem udało się wyprosić parę groszy na groszki Jarzębinki, czyli suszoną jarzębinę oblaną słodką twardą pomarańczową masą. Człowiek został wysłany po chleb do sklepu z łaskawie na wiatr rzuconym: ”a za resztę możesz sobie coś kupić” i w drodze powrotnej żarł ten cukier z miną rozanieloną jakby nie wiadomo jakie marzenie spełnił…A…, jeszcze, no przecież… landrynki u dziadków w Wałczu…! – zawsze w metalowej puszce – twarde, sklejone, ale chyba najtańsze i najbardziej dostępne, a ja leciałam do nich jak…sęp. Tak, byłam wielkim amatorem, co ja mówię… zawodowcem byłam…!
Niby nie tak trudno postanowić nie jeść słodyczy. Niby. Będąc dzieckiem bardzo trudno, ale ja, już jako dorosły człowiek powinnam potrafić, dla mnie nie powinno być to takie trudne jak dla dziecka, a jednak… odmawianie sobie czegokolwiek, jeśli tylko możemy to mieć, nie leży w moje naturze, nie leży w naturze człowieka. Człowiek nie lubi sobie odmawiać, nie lubi się wyrzekać. Nie lubi żadnych diet i postu. Bo trzeba się zmusić, trzeba podjąć wysiłek, a człowiek – wygodniuch - nie lubi. Nie lubi JUŻ.
A trudne są, w zasadzie, tylko pierwsze trzy dni, później już można się poczuć jak gość, jak pan swojego życia, bo słodkiego nie chce się nic a nic (w moim przypadku tak jest), a ci tam… kmiotkowie, którzy jedzą, to sił nie mają, nie potrafią podjąć wyzwania. Wiem, że tak jest, wiem, że tak się myśli, bo sama się z tym mierzę. Takie uczucia przychodzą i są bardzo dobre na początek, bo dają swego rodzaju moc i świadomość, że daję i dam radę, ale ważne też, aby się nie zagalopować w tym samo wywyższaniu się i w uwielbieniu tej swojej mocy, bo można upaść wiadomo… (oj, tylko tam jedną krówkę…) i wrócić na tę samą ścieżkę. Jeśli uda ci się utrzymać taki stan rzeczy dłużej to chwała, ale jeśli nie, lepiej będzie skręcić na drogę umiaru i od czasu do czasu pozwolić sobie na jedną, albo dwie śliwki w czekoladzie, czy dwie kostki czekolady, a jak się da ograniczyć słodycze tylko do suszonych owoców. Nie trzeba zaraz przerzucać się na drogą czekoladę raw (surową). Zawsze wybór należy do mnie i do Ciebie. A ja przypomnę tylko, że najważniejszy jest umiar, urozmaicenie, unikanie, uśmiech i uprawianie sportu. Wiem, że wiecie, tak tylko przypominam.
Myślę o tych wyrzeczeniach, bo w ostatnim czasie jakoś dogłębniej dociera do mnie prawda o dzisiejszych konsumpcyjnych czasach. Mamy wszystko. W sklepach uginają się półki (a co musi się dziać na śmietnikach…, skoro potrzebujemy nowy model telewizora..). Jedzenie jest wszędzie, a jednocześnie mówi się o masie niedożywionych ludzi w takim choćby Londynie – wiadomości wczorajsze tutaj: klik i klik. Po koc nie trzeba jechać do sąsiedniego miasteczka (moja mama do dziś wspomina, że ten bordowy to z Człuchowa…), a kredki dla dzieci są w każdym możliwym kolorze. Telewizory w reklamie, telewizory w... telewizorze i w każdym domu, a książki, ustawiczny przedmiot moich marzeń, wydawane z taką częstotliwością, że gdybym w grudniu chciała przeczytać (nie mówiąc już o kupnie…!) te, które zostały wydane w listopadzie (oczywiście tylko te, które chciałabym przeczytać) , musiałabym przestać chodzić do pracy… Przy czym nie wszystkie wartościowe.
Konsumpcjonizm zniszczył Starożytnych Rzymian i Greków…
Kiedy nie miałam swojego mieszkania, było łatwiej. Miałam niewiele, choć myślę, że i tak zawsze za dużo. A miałam kilka talerzy, jeden garnek i patelnię, sztućce dla dwóch osób, trochę książek i trzy kartony ubrań. Byłam też posiadaczką i wierną użytkowniczką biurka i lampki. Nie pozwalałam sobie na kupowanie, bo później musiałabym to pakować i dźwigać podczas częstych przeprowadzek. Ta świadomość towarzyszyła każdej moje myśli pt:"chciałabym to mieć" czy "potrzebuję tego" i trzymała mnie w pionie. Kiedy zamieszkałam w swoim własnym m3, poczułam, że mogę więcej i nie muszę się ograniczać. Wtedy poczułam się wolna, teraz czuję przesyt. Przesyt w mieszkaniu, w szafie, na półkach z książkami, na półkach w łazience. Z dnia na dzień podejmuję postanowienia oczyszczenia swojej przestrzeni. Dzień po dniu zajmuję się półkami, szafką i pudłami z butami, które może jeszcze założę… Najpierw zrobiłam gruntowne porządki – umyłam okna i uprałam firanki. Poprasowałam wszystko i sukcesywnie odkładam ubrania, których nie noszę. Teraz chcę rozliczyć się z książkami, kulinarnymi gadżetami (bo przecież nie zostanę znanym fotografem kulinarnym) i zrezygnować z mnóstwa newsletterów, które zabierają mój czas, bo klik tu i klik tam.... Chcę się z tym zmierzyć, gdyż czuję zbytnią ciekawość i namiętność… Czy kupowanie kolejnej książki (kucharskiej...!!!) jest mi naprawdę konieczne…??? Czy nowa książka o diecie (bo przecież muszę być zorientowana…), czy nowy obyczaj, albo kryminał to coś, co na pewno muszę mieć…??? Zazwyczaj mam mnóstwo pseudo-racjonalnych powodów, aby kupić to konkretne wydanie. W tej chwili jest mi ono naprawdę niezbędne, jak nigdy dotąd. Przecież tę książkę wydała ta czy tamta, przecież ja ją znam, no nie ważne, że tylko przez bloga…, ale to moja dobra koleżanka. A ten talerzyk…? Cudo…! Mogę na nim zrobić taką a taką stylizację, a jak ładnie będzie na nim wyglądała czerwona kapusta…, a czereśnie...! Teraz dochodzi do głosu zdrowy rozsądek, bo nie sztuką jest zrobić zdjęcie na wyszukanym talerzyku (albo takim, który właśnie “wpadł” w ręce), sztuką jest zrobić ładne na tym, czym się dysponuje. Teraz szlaban, szlaban prowadzący do oczyszczenia, do odetchnięcia. Chcę tę moja przestrzeń przewietrzyć, poczuć się wolniejsza. Specjaliści radzą, aby dać sobie trzydzieści dni na uświadomienia sobie czy tej rzeczy naprawdę potrzebuję. Najpierw zostawić tę “konieczność” na jutro, później na za tydzień, a dopiero po 30 dniach zobaczyć czy jeszcze jej potrzebuję. Założę się, że po tym czasie zapomnę (i Ty też) o tej “tak niezbędnej mi JUŻ” rzeczy. Wiem, że jestem w stanie to zrobić, właśnie robię pierwszy krok.
Zatem u mnie oczyszczenie, odświeżenie i wyrzeczenia, ale też bardzo zwykłe brownie, które upiekłam jeszcze w listopadzie (serio - na fb dowód, bo tam takie same zdjęcie), a zatem przed Adwentem. Do tego brownie dochodziłam metodą prób i błędów. Piekę je w tedy kiedy potrzebuję “ciasta na już”. Już nie pamiętam jaki przepis był bazą, ale na pewno taki z mąką i bez mąki. W jednym było jej za dużo, w drugim wcale. Ja dałam odrobinę i to jest to, o co mi chodził. Jestem przekonana, że zakochacie się w tej chrupiącej skorupce. Tylko nie pieczcie go zbyt długo, bo przestanie być tym, co Wam proponuję.
Brownie
200g czekolady 70% ( używam tabliczkę Lindt 70% i tabliczkę 70% z solą morską)
80g masła
3 jajka
1 szkl. cukru
1/4 łyżeczki soli
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1/3 szkl. mąki (50g)
1. Nagrzej piekarnik do 180°C.
2. Posiekaj czekoladę i rozpuść w kąpieli wodnej. Dodaj masło i rozpuść w czekoladzie.
3. W misce połącz jajka, cukier i wanilię. Ubijaj 2 minuty. Teraz powoli mieszaj łyżką dodając najpierw czekoladę, później mąkę.
4. Wylej do małej blaszki lub tortownicy 26-28 cm (ciasto nie powinno być za wysokie). Piecz 25 min.
* Drugim brownie, które bardzo lubię, a które znika jak kamfora, nawet jeśli obok będzie stało 5 innych ciast jest to tutaj: klik
wtorek, 2 grudnia 2014
sobota, 29 listopada 2014
Twoja ulubiona albo wymarzona knajpka – konkurs
Wspominałam ostatnio o książkach, którymi otulam się jesienią. Otóż mam dla Was taki specyficzny otulacz – ocieplacz. W sam raz na poprawę jesiennego humoru, albo zwyczajnie na prezent. Św. Mikołaja tuż tuż…
Katarzyna Majgier jest autorką książek dla dzieci ("Amelka", seria "Ula i Urwisy") i młodzieży (najbardziej znana jest seria dzienników Ani Szuch, rozpoczęta powieścią "Trzynastka na karku", która w 2006 roku była nominowana do nagrody literackiej Polskiej Sekcji IBBY). Przyznano jej nagrodę im. Kornela Makuszyńskiego (za "Amelkę") oraz wyróżnienia w konkursie im. Astrid Lindgren (za książkę "Misiek, co ty opowiadasz?"). Dotychczas napisała 14 książek. Lubi czytać, gotować, fotografować i podróżować. "Stuletnia Gospoda" jest jej pierwszą powieścią dla dorosłych czytelników.
“Stuletnia…” zaczyna się inaczej niż każda inna książka. Zaczyna się przepisem na ruskie pierogi, bo “Pierogi w stuletniej nie miały sobie równych. potwierdza to setki osób które miały okazje ich spróbować, choć nie była to modna restauracja w centrum miasta”. I to mnie urzekło.
“Peany na temat pierogów, nierzadko budzące uśmiech politowania na twarzach czytelników nierozumiejących jak można się tak podniecać swojskim daniem, pojawiały się w magazynach, których istnienia czasami w Stuletniej gospodzie nikt nie był świadom. Smak potraw, podawanych tu na nakryciach należących niegdyś do wielu rożnych kompletów tak bardzo pochłaniał uwagę smakoszy, że nikt nie zaprzątał sobie głowy takimi szczegółami jak pęknięcia na brzegach zdekompletowanej zastawy, podniszczona boazeria i kiczowaty barek”.
W Gospodzie historia miesza się z teraźniejszością. Jest tu cała plejada fascynujących postaci obdarzonych indywidualnymi cechami charakteru. Są tu ci zwyczajni, piękni i prości i ci z… z pazurami. Są smakosze, krytycy kulinarni i piękne artystki. Ta podróż przez lata i mnogość wątków to smakowite danie, złożone z pomysłu, wciągającej historii, odrobiny przypraw i nutki słodyczy, przełamanej jednak szczyptą goryczy…
Zatem jeśli chcesz przeczytać tę książkę napisz w kilku zdaniach jak wygląda Twoja ulubiona restauracja, knajpka albo kafejka, lub tez napisz jak wyobrażasz sobie swoją restaurację, knajpkę, kafejkę… Napisz jak czujesz się w tej Twojej ulubionej, co lubisz zjeść albo opisz klimat jaki mógłby zaistnieć w tej Twojej…, gdyby tylko pojawiły się sprzyjające okoliczności.
1. Organizatorem konkursu jest blog Kuchnia pełna smaków.
2. Nagrodami są 3 egzemplarze książki „Stuletnia Gospody” Katarzyny Majgier, ufundowane przez Wydawnictwo Nasza Księgarnia.
3. Konkurs trwa od 30 listopada do 6 grudnia. Werdykt zostanie ogłoszony w przeciągu siedmiu dni od upływu terminu zgłoszeń. O wygranej zwycięzca zostanie poinformowany za pośrednictwem bloga Kuchnia pełna smaków.
4. Wpisy należy zostawić pod dzisiejszym postem lub pod postem dotyczącym konkursu na Fecebooku.
Powodzenia!
czwartek, 27 listopada 2014
Pieczona dynia piżmowa z czerwoną cebulą z tahini i za’atarem - Yotam Ottolenghi i Sami Tamimi
Oswajanie listopada i jego temperatur nie należy do najprzyjemniejszych spraw. Tu nie można jak lis z Małym Księciem powoli i na dystans, tu niepotrzebny jest obrządek. Tu trzeba działać stanowczo od samego początku. Wtedy może się udać. Zatem zeszłoroczne ocieplane spodnie to najprzyjemniejsza cześć mojej jesiennej garderoby. Do tego w każdym obiadowym daniu (nawet jeśli to są odsmażane ruskie pierogi…), garść tarasowej pietruszki z witaminą C, która nadal trzyma się dzielnie i nasza szklarniowa papryka, która też – zuch - dojrzewa powoli. Pietruszka do pierwszych przymrozków wytrzyma na pewno, a papryka niestety się skończy. Nie będę jednak lać łez, zacznie się kiszona kapusta i takież same pyszne ogórki - askorbinowa energia przygotowana na całą zimę.
Zaraz po garderobie uzupełnionej o wszystkie brakujące elementy, które w tej chwili stanęły Wam przed oczami…, jesienią ocieplam się książkami. Nabyłam “Francuzki nie tyją”, “Wnuczkę do orzechów” i Jerozolimę”. Pierwsze dwie pochłonęłam bez pamięci. "Francuzki..." proste i ciekawe z całą gamą przejrzystych przepisów. Autorka mówi o rozsądku i sezonowości – dwóch najważniejszych sprawach w walce z ewentualnymi kilogramami. Poza tym tyle słyszałam o magicznej zupie z porów, że musiałam ją nabyć. Pory, wykopane przeze mnie z ogrodu kilka dni temu, już czekają na ostatniej lodówkowej półce na weekend. Będzie “zabawa”
Kolejny z ocieplaczy to “Wnuczka do orzechów” Małgorzaty Musierowicz. Kto wie, ten wie. Książki Pani Musierowicz niosą cała gamę światła, ciepła i optymizmu. Klasyka powieści dla dziewcząt, a skoro oceniono mnie dziś na 20 lat (tak, tak, nawet po założeniu okularów…!!!, jakaś głęboka wada wzroku…), to zostaję w gronie i czytam bez opamiętania, w jednym kawałku. A początek tego czytania jak wejście do pokoju pełnego dawno widzianych dobrych przyjaciół. Radość ze spotkania, wspólne biesiadowanie i nagle północ… Pani Małgorzato, nie można tak krótko… Przecież ja “przez” Panią zamieszkałam w Poznaniu. Przecież ja “przez” Panią mieszkałam na Jeżycach, tam eksplorowałam Rynek Jeżycki z jego wczesnowiosennym szpinakiem, jesienną sałatką z rzepy i siatami jabłek, które targałam z “jabłkowego punktu” przy rynku i “przez” Panią czułam się fantastyczną częścią tego kawałka Poznania. Jak się później okazało właśnie tam miał siedzibę mój wydział i na Jeżycach broniłam pracę dyplomową. Dziękuję. Nie zdążyłam się nasycić ani moim tamtym Poznaniem, ani każdą kolejną pozycją Jeżycjady. Dobrze, że poprzednie tytuły mogę zdejmować z półki w każdej chwili. Dobrze, że jest zapowiedź następnego tytułu i szansa na zdziwienie Idy, bo kto tam przyjedzie w tej powózce…??? I dobrze, że czasem mogę wrócić do Poznania.
Trzeci mój jesienny otulacz to“Jerozolima” Yotama Ottolenghiego i Samiego Tamimi. Zaraz po zakupie mocno ją przytuliłam, “poduszkowa” okładka aż się prosiła. Przeczytałam jej wstęp, skupiłam się na zdjęciach tak podobnych jak niektóre moje egipskie, poczułam zapach jabłkowej fajki wodnej, stałam się częścią targowiska, kupowałam daktyle i… zaznaczyłam przepisy, które mi się spodobały. Na pierwszy ogień poszło łatwe danie z dyni. Nadaje się na przystawkę, wegetariańskie danie główne, albo jako dodatek do prostego dania głównego z kurczakiem, czy jagnięciną.
Powiem Wam, że nie zachwyciło mnie tak, jak się spodziewałam. Mdłe i tylko obecność słodkiej cebuli ratowała mój obiad. Zatem jeśli przyszłoby Wam do głowy przygotować tę potrawę, upieczcie dwa razy więcej cebuli. Tyle pochlebnych opinii przeczytałam na temat dań z tej książki, tyle zachwytów, ochów i achów, że aż głupio mi było samej sobie powiedzieć, że ta propozycja nie jest TYM, czego się spodziewałam, a co dopiero Wam… Jak dla mnie ot poprawne, niezbyt wyszukane smaki. Być może “winą” są nieoryginalne smaki przypraw. Do tej pory stosowałam tahini z Egiptu, teraz kupiłam coś, co nie było tak dobre jak tamta arabska, za’atar też taki jakby zwietrzały, kupiony w aptece… Być może tu jest przyczyna. Troszkę mnie żal ogarnął, ale nie poddaję się. Będę walczyć…! Wysyłam zamówienie do siostry po oryginalne przyprawy i zrobię kolejne podejście*.
* kolejne podejście zrobione. Z za’atar przywieziony z Egiptu, to coś naprawdę pysznego. Dopiero teraz to danie nabrało sensu. Jak się cieszę!
Pieczona dynia piżmowa i cebula z tahini i za’atarem
4porcje
1 duża dynia piżmowa (ok.1 kg) pokrojona na kawałki 2cm x 6cm
2 czerwone cebule pokrojone na cząstki wielkości 3 cm
50 ml oliwy
3 i 1/2łyżki jasnej pasty tahini
1 i 1/2 łyżki soku z cytryny
1 mały ząbek czosnku przeciśnięty przez praskę
30g orzeszków piniowych
1 łyżka za'ataru
1 łyżka grubo posiekanej natki pietruszki
sól morska Maldon i czarny pieprz
1. Rozgrzej piekarnik do 240°C (220°C z termoobiegiem)
2. Wrzuć dynię i cebule do dużej miski, dodaj 3 łyżki oliwy, 1 łyżeczkę soli i trochę czarnego pieprzu. Dokładnie wymieszaj. Rozłóż warzywa skórą w dół na wyłożonej papierem blasze do pieczenia i piecz w piekarniku 30-40 min( u mnie 25), aż się zrumienią i będą zupełnie miękkie. Uważaj na cebule, która może się upiec szybciej niż dynia i być może trzeba ją będzie wyjąć wcześniej. po upieczeniu wyjmij warzywa z piekarnika i odstaw do ostygnięcia.
3. Żeby przygotować sos, wymieszaj w małej misce tahini, sok z cytryny, trochę wody, czosnek i 1/4 łyżeczki soli. ubijaj sos (powiedziałabym mieszaj), aż osiągnie konsystencję miodu, dodając więcej wody lub pasty tahini, jeśli uznasz, że potrzeba.
4. Wlej pozostałą oliwę (1 i 1/2 łyżeczki)na patelnię i postaw na średnim ogniu. Dodaj orzeszki piniowe i 1/2 łyżeczki soli. Praż przez 2 minuty często mieszając, aż orzeszki będą złotobrązowe. Zdejmij patelnię z ognia i przesyp orzeszki do innego naczynia, aby przestały się prażyć.
5. Rozłóż warzywa na dużym półmisku, polej sosem z tahini, posyp orzeszkami piniowymi, a na koniec za’atarem i pietruszką.
Subskrybuj:
Posty (Atom)